Osobom, które
pomogły mi tworzyć sztukę oraz Sztukę:
~pani Krystynie S. – za cenne wskazówki
~Marcinowi
S. – za przemyślaną, pomocną krytykę
i za to, że trzymał mnie w ryzach, bym nie stała
się Anną S.
~Marcie R.
– za siłę, by pisać, żyć, być sobą, cieszyć się każdym dniem
Sztuka
Nie wiadomo, co między nimi zaszło.
Ich małżeństwo było powszechnie uważane za zgodne i szczęśliwe. Wystarczy
pomyśleć, że oboje należeli do zaszczytnego grona artystów.
On malował obrazy. Krytycy uznawali
je za prawdziwe arcydzieła. W ich środowisku panowało powszechne zmęczenie
zarówno tak zwaną tradycją i nieudolnymi próbami naśladowania Matejki i
Kossaka, jak i nazywaniem się nowatorami przez autorów kolejnych czarnych
kwadratów na białym, zielonym czy różowym tle. Krytycy marszczyli brwi,
odwracali się od banalnych szkiców, drżąc przed spłyceniem sztuki jak w febrze.
Następnie udawali się pospiesznie na chwiejnych nogach do wystaw wspomnianego
Piotra S., aby wyleczyć zszargane poczucie dobrego stylu. Obrazy prawdziwe do
bólu, podszyte aluzjami w stronę bieżących wydarzeń, konkretnych osób,
utrzymujące rozkoszny balast między abstrakcją, a rzeczywistością, sprawiały im
niewymowną przyjemność. Jego obraz był jak filuterna młoda kobieta, którą
zresztą zdarzyło mu się przedstawić w postaci nieśmiałej prostytutki. Mężczyzna
jakby nie słyszał zachwytów. Trwał nieustannie w tajemniczej zadumie, a
przypominając samym sobą „Myśliciela” Rodina, dotknął ponadczasowości sztuki. Z
niej czerpał, kiedy stawał się wtajemniczonym w dialogi między wiekami i
wyhartowany monolog współczesności.
Ona była pisarką. Młodsza od
męża o lat dziesięć, jeszcze młoda, ale
już doświadczona przez życie w swoim wieku lat trzydziestu. Świat sztuki
zgłębiała już w dzieciństwie, wnikliwie analizując polskich i zagranicznych
poetów, tworząc dzieła będące śmiałymi (a z racji wieku wręcz zarozumiałymi)
odpowiedziami na poruszane na przestrzeni wieków tematy. Bez cienia wahania
pławiła się w szaleństwie Raskolnikowa i krytykowała Elżbietę Biecką, a
gnębione obojętnością innych uczniów nauczycielki i rodzice czekający na
pierwszy objaw geniuszu najmłodszej córki rozpływali się w zachwytach nad
niezwykłą wrażliwością oraz inteligencją dziecka. Ono zaś trzepotało rzęsami
niczym Giulietta Masina i czarowało dziewczęcym uśmiechem pełnym
niezrozumienia, podczas gdy w duchu święciła triumfy. Wtedy rozpoczęło się
wypatrywanie świetlanej przyszłości, jaka z pewnością ją czekała.
Kiedy wkroczyła w wiek dorosły
uznała, iż dopełnił się ten czas oczekiwania i popełniła powieść traktującą o
problematyce asymilacji romskiego społeczeństwa. Książka została okrzyknięta
„wybitną” i wprowadziła kobietę na salony literackie, wzdrygające się od
powiększania swego grona i czekające na potknięcie w tym szlachetnym fachu czy
– co gorsze – faux pas towarzyski.
Kobieta zręcznie wniknęła w grono ludzi żyjących piórem. Później zresztą
zszokowała to wielce zaszczytne grono, pisząc książkę, w której brutalnie
oddzieliła „ludzi zaślepionych słońcem za ich plecami” od „Hektorów, co patrzą
odważnie w niebo, płomień, kulę ołowianą, niedbających, że mogą zostać przez
nie pokonani”. Ku zaskoczeniu samej autorki, krytycy i pozostali twórcy
wyrażali niekłamany podziw nieprzejednaną, wręcz heroiczną postawą pisarki. O
dziwo, najgłośniejsze słowa uznania głosili ci, którzy zostali potępieni na
drodze pióra, jakby chcieli z powrotem wkraść się pod skrzydła łaski Anny S.
Tak więc oboje należeli do świata sztuki, on przygnany tam przez swą naturę i
sprzyjające temu wychowanie, ona wkraczająca na nowe, a jednak znane tereny.
Poznali się w uroczej (bo niezbyt
popularnej) kawiarence, gdzie pośród aromatu świeżo zmielonej kawy on zwykł
szukać inspiracji, ona pozostawionych gdzieś sił witalnych. Kiedy Piotr S.
wszedł do przytulnego pomieszczenia, Anna już tam siedziała, pijąc latte macchiato.
Od razu zwrócił na nią uwagę z tej prostej przyczyny, że już wcześniej o niej
słyszał, a parę razy minęli się na uroczystościach, na których próbowali
odnaleźć się w rolach gości specjalnych, a rozpoznanie powstało na drodze
otaczających ich szeptów: „To ten malarz! Patrzcie, pisarka!”. Perspektywa
poznania bliżej kogoś ze - mogłoby się zdawać- swojego świata nie była wcale
kusząca. Wręcz przeciwnie, sprawiała, że wizja spędzenia dnia w samotności i
zalety z tym związane ożywały jak pożółkła trawa po długo oczekiwanym deszczu.
Teraz jednak nie było innego wyjścia,
jak się poznać – niejako stawić sobie czoła. Piotr S. podszedł do niej krokiem
pozbawionym gracji, którego w żadnym przypadku nie można było nazwać tanecznym,
a ona od razu to zauważyła. Chłodnym spojrzeniem zlustrowała niezgrabną
sylwetkę mężczyzny – niski wzrost i krępą budowę ciała. Sprawiło to, że od razu
poczuła się pewniej. Sądziła, że skryta za chłodem jest całkowicie bezpieczna i
widząc niezdecydowanie malarza, uśmiechnęła się z politowaniem. Na jej
nieszczęście ten właśnie wtedy podjął decyzję- zgiął się wpół, podniósł dłoń
kobiety do ust ruchem, któremu nie sposób było się sprzeciwić i musnął tę dłoń
wargami.
-Co też pan! – wykrzyknęła zaskoczona
pisarka.
Aby ukryć zmieszanie wyciągnęła z
torebki papierosa i zapaliła go lekko drżącymi ze zdenerwowania dłońmi.
Przechodząca obok kelnerka zmarszczyła gniewnie brwi i była gotowa udzielić
klientce reprymendy, gdyby nie jej koleżanka, która odciągnęła ją na bok i
szeptem nie wyperswadowała tego pomysłu. Zapewne miało to coś wspólnego z
hojnymi napiwkami zostawianymi tu co najmniej raz w tygodniu przez pisarkę i z
tym, że kawiarenka nie narzekała na nadmiar klientów. Artystka mogła więc
spokojnie zaciągać się dymem z głową ostentacyjną zwróconą w bok i oczyma uporczywie utkwionymi w jeden punkt na
ścianie. To wtedy, patrząc na ten dumny profil, malarz zauroczył się w pisarce.
Dwa kolejne miesiące Piotr S. musiał
zdobywać swoją wybrankę. Czynił to w ten sposób, że wodził za nią błagalnym
spojrzeniem i starał się jak najczęściej ją spotykać. Przez wspólnych znajomych
badał jej plany, aby wykorzystać je i radować się całą jej wspaniałością. Kiedy
czuł się pijany aktem występku obserwacji, wychodził do niej z ukrycia, a ona
udawała zaskoczoną. Była znakomitą aktorką. Można by naprawdę uwierzyć, że nie
zauważyła śledzących ją oczu, szczególnie będąc pod wpływem uczucia do niej.
Piotr S. nie wiedział jednak, że powoli oplata się pajęczą siecią. Kiedy
zmęczona nieudolnymi zalotami (ale też uwiedziona przez wizję stania się
klejnotem koronnym wieńczącym czyjeś życie) zasugerowała chęć utworzenia
związku z innym artystą, malarz nie potrafił zawrócić z obranej drogi wiodącej
do serce ukochanej. Podparte daną nadzieją, zauroczenie przeobraziło się w
zakochanie.
Uczucia do niego rodziły się w niej
powoli i stopniowo. Z początku niechęć została pokonana przez ciekawość,
później pojawiła się sympatia. Bawił ją, ze swoją niezdarnością, z jednym uchem
większym od drugiego. Lubiła obserwować, jak zapowietrza się w
niedopowiedzianym słowie, kiedy jego kwieciste przemowy przerywała szybką
ripostą lub podsumowywała złośliwym żartem. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że
nie przejmował się jej dominacją w ich związku. Pragnął imponować swojej
kobiecie. Chciał, by szanowała go. Czekał na miłe słowo, ale jej usta były
puszką Pandory. Cierpliwie znosił to wszystko, lecz ona pozostawała niepokorna.
Znów ujawniła się jego niewiedza- nie był bowiem świadomy, że chciała zostać
zdominowana i dlatego prowokowała go, pozwalając sobie na coraz mniej ugodowe
zachowanie. Żądała więcej i więcej, ale nie chciała niczego otrzymać. On tego
nie rozumiał, więc spełniał wszystkie jej zachcianki. Tłumaczył sobie, że taka
już jest miłość.
Mimo tego, że ich związek miał smak
trudności, wkrótce zamieszkali razem. Ich mieszkanie znajdowało się w
Warszawie, na najwyższym piętrze jednego z wieżowców. Zaprojektowane i
wykończone z prawdziwym smakiem artystycznym, znakomicie do nich pasowało.
Charakteryzowało się nie tylko dużą powierzchnią i przestrzennością, ale przede
wszystkim urządzone było tak, że nawet nowoczesność miała swoją magię. Piotr S.
miał swój kąt do malowania w niewielkim pokoju z widokiem na park rozciągający
się przed ich blokiem. Królestwo Anny mieściło się w salonie, w wyniku czego
zawsze panował tam chaos, nieład. Kartki i książki walały się po półkach, na
dębowym stole spoczywała maszyna, którą Anna zwykła używać do
pisania tekstów zamiast komputera. Najciekawszym pomieszczeniem była sypialnia,
w której urok ścierał się z prostotą i w ten sposób dopełniał. Centralny punkt
stanowiło ogromne, nisko położone, podświetlane kuszącą czerwienią łoże. Ściany
i pościele toczyły fioletowo-błękitną walkę, która pobudzała zmysły. Anna i
Piotr wynajęli gotowe mieszkanie, ale pasowało do nich idealnie i gdyby to oni
mieli je tworzyć od początku, wyglądałoby zapewne dokładnie tak samo.
W obliczu groźby zbliżenia Anna S.
znów przybrała maskę. W chłodne wieczory Piotr S. obejmował ją od tyłu i
całował jej szyję. Nie chciał zbrukać tego, co było między nimi brakiem
delikatności. Odsuwała się wtedy i z westchnieniem mówiła:
-Przestań… Nie wygłupiaj się…
A jednak po pewnym czasie zdarzało
się, że coś wprawiało ją w dobry nastrój i przychodziła, ciepła i miła,
wiosenna. Brakowało im tchu, kiedy
zatracali się w pocałunkach i odnajdywali tworząc jedność. Badali swoje reakcje
i podbijali nowe lądy na mapie ciała, aż cali należeli do siebie. Zbliżenie
niszczyło granice i bariery, tak jak przyjemny wiatr wywiewa pył i martwe
liście. Jednak kiedy już było po wszystkim wstawała z łóżka, kręciła się nerwowo
po pokoju, wyłamywała palce i unikała wzroku partnera. Raz po razie powtarzał
się ten schemat, który kończyła zapaleniem papierosa, założeniem szlafroka,
wyjściem do salonu i wirtuozerską grą palców po maszynie do pisania. Przerywała
tylko wtedy, kiedy gasiła niedopałek w papierośnicy w kształcie motyla. Zaraz
potem sięgała po następnego papierosa i w dziwnym rozmarzeniu zaciągała się
dymem. Ten dym był jej ambrozją, utrzymywał ją przy młodości ducha. Już
wcześniej nałogowo paliła, jednak aby nie sprawiać kłopotu Piotrowi S., który
nie miał żadnych złych nawyków, wychodziła na balkon i tam oddawała się swej
ekstazie, chłonąc kadzidło sfery profanum. Teraz jednak nie było na to czasu,
teraz, kiedy niedopisane słowo mogło umknąć i ulec rozkładowi na cmentarzysku
niedojrzałych myśli. Czasem zdawało jej się, ze pisanie wymaga od niej czegoś
na kształt narkotyku, by mogło zespolić się z nią i mieć na czym zbudować swe
niematerialne podstawy. Dymem, ogniem i powolnym niszczeniem objęta była Anna
S., jej maszyna do pisania, przekaz słów, które same w sobie były puste.
Piotr S. nie protestował. Nie mógł
znieść nawyków swojej partnerki, a jednocześnie fascynowała go. Nauczyła się
pisać wyłącznie prawą ręką, by w lewej dzierżyć narzędzie powolnej śmierci.
Mimo nałogu miała śnieżnobiałe zęby. Poza tym nie chciał jej przeszkadzać, sam
znał uczucie, którego człowiek doświadcza, kiedy jest natchniony przez jakąś
myśl. Wiedział, jak trudno ją wykorzystać w pełni, zebrać z niej to, co
najlepsze. Więc trwał w bezruchu na sofie w salonie, obserwował Annę i upajał
się tym widokiem, jak niegdyś w parku. Jednak dopiero teraz dostrzegł urocze
dołeczki obok obojczyka Anny. Łabędzia szyja, na której idealnie osadzona była
twarz o wyrazistych rysach, była tak kobieca, że nie mógł się powstrzymać i od
czasu do czasu podchodził i wędrował palcami po delikatnej skórze szyi.
Wszystko było w niej stworzone do podziwiania.
Tymczasem jak zmierzch słońca
pojawiała się myśl, która przysłaniała całą radość – wiedział, że nie ma prawa
o niej mówić „moja”, ponieważ posiadł ją tylko w najbanalniejszym znaczeniu
tego słowa. I choć kiedyś potrafił to sobie tłumaczyć, teraz coraz częściej nie
mógł sobie z tym poradzić. Przez parę miesięcy żył nadzieją oczyszczenia
relacji z tą, która coraz bardziej się oddalała, którą coraz mniej rozumiał.
Nie mógł dłużej tego znieść. Im rzadziej rozmawiali, im mniej się do niego
uśmiechała, tym mniej obrazów tworzył. Trudno powiedzieć, jak zakończyłaby się
ta sytuacja nieustannego zawieszenia broni, splatania się odczuć tak skrajnych
jak nienawiść i miłość, gdyby nie jeden dzień, który odmienił ich oboje.
Piotra S. obudziły promienie słońca
wkradające się powoli przez nie do końca zasunięte zasłony. Przeciągnął się z
zadowoleniem, mile zaskoczony poranną niespodzianką. Jeszcze większym
zaskoczeniem był widok, który ukazał się mu po otworzeniu oczu. Na skraju łoża
siedziała Anna. Założyła staromodną sukienkę, miała na sobie ledwie zauważalny
makijaż i nie otaczał jej przytłaczający zapach perfum. Nie przypominała
siebie. Patrząc na nią w tamtej chwili myślał o ciepłych barwach, płynnym
sunięciu pędzla po płótnie, o łączeniu się barw i migotaniu tych niezwykłych
połączeń. Była najwspanialszym dziełem Boga. Kiedy czuł się zmęczony skomplikowanym
związkiem, myślał o opuszczeniu kochanki. Powoli zyskiwał gotowość, by naprawdę
podjąć tę decyzję i wcielić ją w życie. W tamtej chwili wszystko, co było
wcześniej niedoskonałe, nie miało znaczenia. W blasku dobra w jej ciemnych
oczach cały świat topniał i należał do niej.
Zobaczyła, że się obudził. Podeszła
do okna, jej biodra kołysały się jak wysokie trawy muskane wiatrem. Odsunęła
zasłony i otworzyła na oścież okna. Świeże powietrze wdarło się i owinęło cały
pokój, przynosząc ze sobą zapach poranka. Wybiegła boso, drobnymi krokami z
pokoju jak mała dziewczynka, by po chwili wrócić ze śniadaniem na tacy.
-Dziękuję ci. To wspaniałe. Teraz
naprawdę czuję, że jestem w domu. Przepraszam, ze o tym nie pomyślałem
pierwszy. Wiem, że to była moja rola…
-Ależ mój drogi! Człowiek musi zadbać
o szczęście, inaczej będzie miał wielkie poczucie niedosytu. Jeśli nie weźmiemy
losu we własne ręce to zrobi to ktoś inny. Ktoś, kto nie zna tak dobrze naszych
pragnień. Ten, kto pisze role, ma prawo dysponować szczęściem między ludźmi.
-No tak, dusza literacka!
-Sztuka to nie dorobek cywilizacji.
Sztuka to dusza człowieka, który żyje naprawdę, a artysta to człowiek, który tę
duszę odkrywa. Zawsze głęboko. Zawsze na nowo.
Jesteś w tym tak samo jak ja. Jesteśmy artystami, a nasze dusze…
połączyły się… dawno temu… i wczoraj… i dziś… i nigdy….
-Ale że dbasz o własne szczęście,
kiedy sprawiasz mi radość… Mój Boże, jesteś aniołem!
Zaśmiała się. Pochyliła się nad nim i
czule przyłożyła dłoń do jego policzka.
-Aniołem? Piotrze, Piotrze, daleko mi
do anioła. Ale ty… Jesteś przy mnie, wspierasz mnie i ochraniasz. Bóg mi ciebie
zesłał. Bez ciebie… - Pokręciła głową w niemym zaprzeczeniu tej myśli, a potem
pocałowała go w czoło jakby dla rozproszenia złej wizji.
Nagle wstała, przemierzyła parę razy
sypialnię, już nie nerwowo ani w apatii. Kiedy wróciła, promieniała. Świat za
oknem wniósł do pokoju świergot ptaków i radosne przekomarzanie się dzieci.
-Weźmy ślub! – zawołała.
-Kiedy? Czy naprawdę jest to nam
potrzebne do szczęścia? Przecież teraz jest nam dobrze! – Zmarszczył brwi. Miał
wrażenie, że przegapił coś ważnego.
-Oczywiście, że jest dobrze! Po prostu
chcę czuć, że ty należysz do mnie, a ja do ciebie. To umocni nas w miłości
nawet w trudnych chwilach. To dla mnie ważne. Pragnę tego, jestem pewna. Nie
potrzebuję przysięgi, by wiedzieć, że mnie nie opuścisz, ale ślub jest dla
zakochanych tym, co święta księga dla wierzących.
-A więc zgoda! – Uśmiechnął się i
rzekł w rozmarzeniu – Anna, moja żona…
Ślub wzięli jeszcze tego samego dnia.
Okazało się, że Anna S. planowała to od dawna. Choć był to tylko ślub cywilny,
obecna była na nim cała śmietanka towarzyska. Pojawili się nawet jego rodzice. Piotr S. nie wiedział, jak Anna zdołała zaprosić
ludzi, których nigdy nie widziała na oczy. Jakie słowa sprawiły, że jego matka,
wiecznie zatroskana o los jedynaka, teraz uśmiechała się ufnie i ukradkiem
ocierała łzy wzruszenia? Patrząc na nią Piotr poczuł ukłucie w sercu. Zdał
sobie sprawę jak dalece zaniedbał matkę, od kiedy związał się z Anną. Nie czuł
już potrzeby dzwonienia co wieczór, zabierania jej na wycieczki za miasto. A
teraz bez zastanowienia zgodził się na ślub, który mógł ostatecznie zerwać
osłabioną więź. Był jak pies ciągnięty na smyczy, ale pies, który jest
zadowolony ze swojej niedoli i choć kocha wolność, posłuszeństwo człowiekowi
stanowi dla niego priorytet. Mógł czynić pretensje i wypominać intrygę – ale
czyż nie ta intryga czyniła go szczęśliwym?
Anna S. ubrała na tę okazję długą,
przylegającą do ciała suknię w szmaragdowym kolorze, która podkreślała jej
idealną sylwetkę. Nie założyła szpilek tylko po to, by nie górować zbytnio nad
mężem. Tymczasem Piotr S. założył schludne, choć codzienne ubranie – brązowe
spodnie, białą koszulę, sportowe buty. O dziwo, nalegała na to sama Anna.
- Takim cię widzę, kiedy o tobie myślę
– tłumaczyła. – Takim chcę cię pamiętać.
Zgodził się na wszystko. Liczyli się
tylko oni i ich relacja. Nie sprzeciwił się nawet temu, że nie zaprosili na
uroczysty obiad jego rodziców, więc po ślubie musieli udać się do swojego domu
w innej dzielnicy. Podobnie było ze znajomymi artystami i przyjaciółmi. Mieli
stanowić tylko miłe tło dla tego dnia, ale prócz tego nie byli do niczego
potrzebni. Kolejny Piotr zostawił wszystko, by podążyć za swoim mistrzem. I
jego słowa były żarliwe, kiedy Anna, wzorem Jezusa, choć nie mając
najmniejszego zamiaru Go naśladować, pytała:
-Czy ty mnie kochasz, Piotrze?
A żarliwe wyznanie było przyzwoleniem
na wszystko. Wobec spojrzenia spod ciężkich powiek czuł się bezbronny jak
dziecko… lub człowiek zakochany.
Po wszystkim po prostu wrócili do
mieszkania. W salonie Piotr zapalił przygotowane wcześniej świece i pozwolił
rozbrzmieć Marii Callas w pieśni „O Mio Babbino Caro”, kiedy weszła Anna.
Zdążyła już przebrać się w jedną ze swoich eleganckich sukni, które zakładała
niezależnie od okoliczności. Piotr z żalem pomyślał, że tęskni za staromodną
sukienką. Pierwszy raz przemknęło mu przez głowę, że na osobę, którą sobie
wybrał, składają się suknie, nawyki, używki, maniery. Czyniło to tę miłość
trudniejszą, ale nie gorszą. Dlatego wyciągnął dłoń i skłonił się jak wtedy w
kawiarence.
-Czy mogę panią prosić do tańca?-
Maria Callas właśnie deklarowała gotowość do samobójstwa.
- Zwariowałeś? Coś ci przyszło do
głowy i musisz zgrywać amanta! Nie mam czasu na tańce kochanków.
-Ale to nasz pierwszy taniec… I nie
jesteśmy już kochankami!
-No właśnie – ucięła.
Wyminęła go. Oczyściła biurko, wyjęła
maszynę do pisania i przygotowała kartki. Piotr poczuł, że dłużej tego nie
wytrzyma. Wszystko, co dotychczas w sobie tłumił, domagało się ujścia. Krew
pulsowała. Powietrze stężało. Zęby zacisnęły się w żelaznym uścisku. Podszedł
do biurka.
-Przestań – wycedził.
-Nie – odparła spokojnie. – Nie
widzisz, że tworzę?
-Jesteś moją żoną. Kazałaś mi odprawić
rodzinę, by móc zająć się sobą? Natychmiast to zostaw. Zapomnimy o tej całej
sytuacji i spędzimy bardzo miły wieczór.
-Mam ważniejsze sprawy do zrobienia.
Zrzucił zapisane i starannie ułożone
kartki. Z upiornym szelestem pokładły się po podłodze, a spadając przywodziły
na myśl kwiaty sypane przez dzieci podczas uroczystości Bożego Ciała. Dobre,
miłe skojarzenie otrzeźwiło Piotra, który poczuł wyrzuty sumienia. Anna wstała
i wpatrywała się uporczywie w ścianę. Jej twarz była jak z kamienia. Piotr S.
pochylił się i zaczął zbierać zapiski. Wtedy jego uwagę przyciągnęły słowa.
„Pawle, jesteś przy mnie, wspierasz mnie i ochraniasz. Bóg mi ciebie zesłał.
Bez ciebie…”. Zaczął przeglądać strony. Odnajdywał słowa, które szeptali w
uniesieniach. Ich ślub znajdował odzwierciedlenie w utworze. Wszystkie decyzje,
które podjęła Anna – zostały zapisane i zaplanowane tak, by mogły się spełnić
naprawdę. Zrozumiał, że sterowała nim, że robił to, co winien był robić według
scenariusza. Kiedy Anna nie została zdominowana, postanowiła wykorzystać
zyskaną przewagę. Stworzyła swoje życie. I Piotr w nim miał swoje miejsce, pod
postacią Pawła opisane takim, jakim go widziała.
Niezdecydowany. Niezdarny. Podatny
na wpływ innych. Słaby. Czasami nudny. Przeceniony przez krytyków.
Podporządkowany żonie. To ona pokierowała ich związkiem tak, że wzięli ślub. To
ona była łaskawa przy nim trwać, trochę z przywiązania, a trochę z litości.
Ona… Wszyscy ją podziwiali. Cieszyła się powszechnym szacunkiem. Była
wspaniała. Idealna.
Pozwolił kartkom ponownie opaść.
Wstał powoli. Bóg jeden wie, jaką trudność mu to sprawiło. Jego dłoń porwana
impulsem nieuchronnie zbliżała się do jej twarzy. A jednak powstrzymał ją
ostatnim wysiłkiem silnej woli. Nie dlatego, że przeraził się swojej reakcji czy nie chciał jej zranić. Ale
dostrzegł w jej oczach błysk zadowolenia, jakby chciała, by ją uderzył. To go
przeraziło. I wtedy przypomniał sobie jedną ze stron, którą obdarzył tylko
przelotnym spojrzeniem. Napisała o kłótni, podczas której Paweł pokazał swe
prawdziwe oblicze…
-Jesteś chora psychicznie.
-I czemu ją zatrzymałeś? Uderz! – Czy
naprawdę w jej głosie usłyszał cień paniki?
-Nie będziesz pociągała za sznurki.
Spojrzała na niego z uznaniem. Ona-
zdominowana. Tylko dla niego to już nie miało znaczenia. Był jak dziecko, które
czuje się rozczarowane fikcją czarów, choć przecież od początku było
ostrzegane, co jest prawdą, a co iluzją. Piotr S. nie tylko poczuł, jak
fałszywe są jego wyobrażenia, ale musiał też zmierzyć się z tym, że ledwo co
związał z nimi swoją osobę wobec świadków i majestaty prawa.
-Twój fałsz budzi we mnie obrzydzenie
– syknął, krzywiąc się w furii. – Nie jesteś idealna ani wspaniała, chyba że w
twoich wyobrażeniach. Chcesz prawdy? – Milczenie. – Chcesz prawdy, Anno!? –
Krzyk odbił się echem. – Jesteś wstrętną żmiją, która zabija swoim jadem
wszystko, co piękne i dobre. Żal mi ciebie Anno, gdyż ja od ciebie odejdę, a ty
na zawsze pozostaniesz sama, ze swoimi nieudolnymi próbami… wzięcia losu we
własne ręce. Nie obdarzasz szczęściem, ty je odbierasz. I nie zasługujesz na
mnie, a ja cię nie potrzebuję. Jesteś żałosna.
Ona nie wahała się go uderzyć.
Otrzymał jeden siarczysty policzek. Nie pozwolił opaść emocjom. Chwycił ją za
ramiona, potrząsnął, wbijając palce w delikatną skórę i odrzucił w ten sposób,
że upadła do tyłu i uderzyła głową o biurko. Straciła swą maskę opanowania.
Była wyraźnie przerażona. Trzymała się za pulsującą bólem głowę i łkała
gwałtownie. Jej ciałem wstrząsały dreszcze. Mógł podejść, przytulić ją i
przeprosić. Nie odtrąciłaby go. Ten wieczór nauczyłby ją, że nie można igrać z
uczuciami. Starałaby się ze wszystkich sił naprawić to, co było między nimi.
Ale on nie podszedł. Nie przytulił jej. Nie przeprosił. Wziął z biurka paczkę
papierosów i zapalniczkę, wyszedł z domu. Zaczął odczuwać wstyd dopiero, kiedy
leżał na ławce w parku, patrzył w gwiazdy i wypalał czwartego papierosa. Dusił
się odorem papierosów.
Wrócił do budynku. Miał w sobie
determinację człowieka, który jest gotowy na wszystko. Winda wydobywała z
siebie obłąkańczy jęk. Posadzka na korytarzu odszczekiwała się mechanicznymi
uderzeniami i nawet Cezar nie został tak zraniony, jak Piotr S. Jego tętno
pulsowało osamotnieniem. Pustka była nawet w przyrodzie, do której się uciekł,
w której szukał ostatniej deski ratunku. Malarze nie mieli prawa kłamać bo ich
kłamstwo było zrazu wykryte i napiętnowane. Natomiast wszelcy pisarze tego
świata, wielcy i ci mniej znaczący mogli pisać o ogromnej roli natury w życiu
ludzkim, brać ją za świadka, wykorzystywać w spełnianiu niedopowiedzeń, a nawet
żądać wykonania woli Boga. Wobec obłudy królowej poezji kłamcą był też
Mickiewicz, Goethe, Staff, Leśmian. Cały świat napisanych słów okazał się tylko
iluzją, która zadaje rany głębsze niż miecz, wżera się w ciało silniej od
trucizny i rozdziera od środka, by odkryć serce – wręcz przygotowane do tego,
by je zniszczyć, wybijające ponaglająco czas odliczania. I księżyc był niczym,
i jawor był niczym, i malinowy gąszcz był wymysłem takich jak ona. Nigdy nie
było artystów oraz rzemieślników. Są tylko pisarze, malarze, muzycy,
rzeźbiarze, aktorzy i tancerze. Są tylko stolarze, drwale, elektrycy,
budowniczy. Powiązania nie upoważniają do połączeń, tak jak szatan nie chce być
łączony z Bogiem ani Bóg z szatanem. I to wszystko wyszeptała mu najczulszymi
słowami ciemność nocy pełna gwiazd, która mogła i musiała istnieć – bo była
pełnią nicości.
Kiedy wszedł do mieszkania, spała na
sofie. Nawet wówczas spokój i poczucie bezpieczeństwa nie chciały ją otulić
swoim ciepłem, jakby wyczuły zdradę
obcowania z fałszywym, wyimaginowanym komfortem duszy. Zmarszczone brwi uwydatniały
zmarszczkę, która wbrew wszelkim regułom była dowodem działającej w niej
młodości. Miał wrażenie, że kobieta w każdej chwili może się zerwać, a jej sen
okaże się podstępem. Koc zakrył doskonałość obojczyka, zmarszczka odwróciła
uwagę od symetrii i rzeźby twarzy i do wnikliwej analizy pozostały tylko oczy-
zamknięte, a wciąż groźne, wywołujące dreszcz sięgający do bezbronnej szyi jak
narzędzie tortury chwilowo odłożone na bok.
Nie starał się zbytnio zachować
ciszy. Zabrał narzędzia i stanął przed czystym płótnem w gabinecie. Zdawało mu
się, że sztuka spogląda na niego z uprzejmym zainteresowaniem, wcale nie
zdziwiona powrotem marnotrawnego. Zawsze szedł obok niej, ale kiedy przez
chwilę ją utracił, wreszcie mógł spojrzeć jej w oczy. Płótno stało
niewzruszenie podczas tych dni milczenia i czekało na przyjęcie wybuchu emocji,
na zmianę w wyniku zmiany malarza. Prawdziwy przyjaciel, którego egzystencja
wiązała się z życiem drugiej osoby tak jak rzeka jest związana z morzem. Malarz
nie chciał tworzyć dzieł, ale zwierzyć się. Wybrał więc kolor szary, który
zdawał mu się być odpowiedni w tej sytuacji. Malował szybko, bez opamiętania.
Nie zważał na zmęczenie. Połączenie doskonałej techniki malunku i niezwykłej
inspiracji sprawiło, że obraz powstawał w wyjątkowo szybkim tempie. Zawierał
już kompletne pierwszoplanowe postaci.
Wiolonczelistka grała w uniesieniu, z
głową lekko uniesioną jak w ekstazie. Ta gra sprawiała jej rozkosz. Rozcięcie w
długiej wieczorowej sukni wyswobadzało jedną nogę i ułatwiało odpowiednie
ułożenie instrumentu. Tym instrumentem była druga postać, mężczyzna. Nie znać
było jego twarzy, gdyż kobieta ciągnęła go za włosy do tyłu i odchylała w ten
sposób jego głowę. Dzierżony przez nią smyczek rozdzierał szyję i
instrumentalistka mogła rozpocząć wirtuozerię na strunach głosowych. Tymczasem
mężczyzna nie walczył z katuszami, nie wyrywał się i tylko wzniesione,
zaciśnięte dłonie wskazywały na to, że żyje i czuje.
-A więc taką mnie widzisz?
Piotr S. nie zauważył, kiedy do
pokoju weszła jego małżonka. Być może stała za nim od dłuższego czasu, poznając
tajemnice duszy malarza. Zrozumiał, że musiała to odebrać osobiście i wbrew
wszystkiemu, co się wydarzyło w ciągu kilkunastu ostatnich godzin znów poczuł
się winny murowi, który wzrósł między nimi.
-To nie tak, ja tylko ogólnie… Relacje
kobiet i mężczyzn… Sama wiesz, jak to jest. Nie bierz tego do siebie.
-Ona ma moje rysy twarzy! – krzyknęła
z wyrzutem i dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że jest tak, jak ona mówi.
-Zrobiłem to podświadomie, uwierz mi!
Nie chciałem! Nie skrzywdziłbym cię po raz drugi! Kiedy cię pchnąłem, nie byłem
sobą. Jakby kierowała mną inna siła. Jestem zły na siebie, tylko na siebie.
Masz trudny charakter, Anno, to jest fakt, ale jeśli mi na to pozwolisz,
udowodnię ci, że widzę i doceniam każdą z twoich zalet.
Wybuchła śmiechem. To było ostatnie,
czego się spodziewał. Wskazała ręką na płótno, a on posłusznie podążył wzrokiem
na drogowskazem.
-Przecież ja cię niszczę!
***
To wówczas zaczęli częściej wychodzić
razem. Odwiedzali wystawy i udawali się na spotkania w znajomych kręgach. Bez
skrępowania obdarzali się zachłannymi pocałunkami na potrzeby tej właśnie
kreacji artystycznej. Świat sztuki mógł oficjalnie zachwycać się ich miłością i
czynić to, co potrafił najlepiej – zazdrościć. Komu przyszłoby na myśl, że to
wszystko jest mistyfikacją pokrewieństwa dusz, karykaturą związku? Skąd mogli
wiedzieć, że para zaczęła bywać publicznie, by unikać siebie na płaszczyźnie
prywatnej? Niejako zaprosili do swojego związku samotność- on poprzez
zamknięcie słów w nerwowym przełykaniu śliny, ona poprzez unikanie Piotra S.
Czyniła to w mało subtelny sposób, na przykład wstając od stołu z głośnym
szurgotem krzesła, kiedy zbliżał się jej małżonek. Nocami pozwalała mu sypiać
obok siebie, ale kiedy choć przypadkiem ją dotknął, nie zważała na zmieszanie
sprawcy „napaści” i udawała się na spoczynek na sofę, aby narzekać potem głośno
w przestrzeń na ból pleców i wzbudzić tym większe poczucie winy w mężczyźnie.
Zagubione spojrzenie w ciemne, nieprzyjazne oczy było traktowane jak intruz.
Nic nie zapowiadało zmiany i Piotrowi S. zdawało się, że w tej ciszy relacji
ludzkich słyszy tylko demoniczny stukot maszyny do pisania. Pewnego razu
obudził się późnym wieczorem na fotelu w salonie i poczuł czyjąś obecność obok
siebie. Otworzył oczy i zauważył, że tuż nad nim, na szafie, Anna S. ułożyła
swoje narzędzie pracy. Uświadomił sobie, że od czasu ich kłótni nie widział
wiecznie walających się po biurkach i półkach pism Anny ani jej samej przy
pracy. Tymczasem maszyna rzucała cień, który zatrzymał się właśnie na twarzy
mężczyzny. Było to jak rzucenie rękawicy i malarz zrozumiał, że ostatnie, na co
może sobie pozwolić w tej sytuacji to bezczynność.
Kiedy było po wszystkim, wrócił do
mieszkania. Anna S. krzątała się w kuchni, przygotowując dla siebie posiłek.
Bez skrępowania dzieliła elementy życia codziennego na swoją i jego strefę. Nie
odwróciła się, gdy usłyszała za sobą kroki. Znała je na pamięć, wsłuchiwała się
w nie zawsze, kiedy udawała, że śpi.
-Anno, mam dla ciebie niespodziankę.
Czy możemy porozmawiać? Oderwij się od tego na chwilę, później pomogę ci
dokończyć.
Wyłączyła palniki i
odwróciła się wreszcie. Wyciągnął lewą rękę, podwinął rękaw. Jej oczom ukazał
się wytatuowany napis: „artystka”. Czarne, ozdobne litery wiły się po ręce i
Anna S. poczuła, że oplatają ją wprowadzając niemoc w czyny i słowa, jednak nie
potrafiła ocenić, czy to zniewolenie sprawia jej przyjemność czy wywołuje
niepokój. Nie chciała jednak być do czegoś zobowiązana, więc dla bezpieczeństwa
przybrała maskę obojętności. Zmrużyła oczy.
-Zachowałeś się jak szczeniak.
-To miał być prezent dla ciebie.
Chciałem, żebyś wiedziała, jak wiele dla mnie znaczysz. Tatuaż to coś trwałego,
tak jak moje uczucie. Proszę, powiedz, że ci się podoba. – Rzucił jej błagalne
spojrzenie.
-Cokolwiek nie powiem, nie zmieni to
faktu, że czyn jest godny politowania. Doprawdy, urodziłam się w złej epoce!
Teraz ludzie tacy jak ty na siłę próbują naśladować geniuszy pokroju Salvadora
Dali. To nigdy nie będzie to samo, mój drogi!
Skurczył się w sobie. Zsunął z
powrotem rękaw. Nie odpowiedział na ten cios, odszedł zgarbiony. W pierwszej
chwili chciała za nim zawołać, obrócić wszystko w żart, ale jej serce
pochwyciła dziwna mściwość. Co więcej, postanowiła nie zwracać uwagi na męża,
póki nie zdecyduje się prosić jej o wybaczenie za postać wiolonczelistki o jej
rysach twarzy. Zrealizowała ten plan dokładnie i do końca. Z wielką dbałością
odwracała każdą ciepłą myśl od jego osoby. Czasem zawieszała na nim pełne
wyrzutu spojrzenie, ale im bardziej starał się zyskać jej przychylność, tym
ciemniejsze były jej oczy, tym mocniej zaciśnięte usta, tym bardziej
odpychająca biła od niej aura. Doszło do tego, że bał się uczynić kolejny ruch.
Czuł się osaczony przez ten strach i zrodziła się w nim myśl, że ma dosyć, że
może lepiej by było, gdyby Anny zabrakło. Ale wystarczyła chwila, drobny ślad
jej obecności, fotografia na ścianie i szminka obok lustra, a wrażenie
mijało. Zostawiało po sobie ślad
delikatny, łatwy do zniszczenia, a jednak niemożliwy do przeoczenia, jak
ścieżki wyznaczone przez krople deszczu na szybach. Wstydził się takich
momentów złości, miał wrażenie, że ona odczytuje je z jego twarzy. Tracił już
wiarę w odnalezienie się w oceanie ludzkiego zabiegania o szczęście
wszechobecnego i wszechmocnego Ja. Im bardziej szarpał się we więzach, tym
mocniej uciskały, zaciskały się wokół gardła, odbierały dech, wżynały w serce.
Sznury stały się jedynym, co znał.
Któregoś dnia wszystko stało się
jasne. Nie było nagłego olśnienia, ale odpowiedź przyszła delikatnie, niemal
nieśmiało. Zapukała, zanim weszła. Spędził z Prawdą kilka godzin i bezcielesnym
zapoznaniem jako jej uczeń wziął ją do siebie. Nie nalegała. Dała mu wybór. Jej
rola polegała na wsparciu go, jakiejkolwiek drogi by nie przyjął. Piotr S.
stanął na rozdrożu swojego życia. Jedna droga urywała się, druga znikała daleko
za horyzontem. Prawda powiedziała mu tylko jedno, ale wiązało się z tym
wszystko. Piotr S. tamtego dnia podobnego do setek innych dni zrozumiał, że
wraz z Anną S. utracił sztukę. Anna dawała mu szczęście, a sztuka poczucie
spełnienia. Jedna nie mogła istnieć bez drugiej. Piotr S. był jak człowiek,
który doznaje ostatnich impulsów w chwili zamarzania, a przenikający go chłód
uwalnia od myśli, rabuje wszystko, co trzyma przy życiu i zostawia- po prostu.
Pomyślał, że gdyby od początku owinął się chłodem jak ona, może przyzwyczaiłby
się do niego i byłby bezpieczny. I to jej odnajdywanie się w tragedii
nieszczęśliwego związku wywołało w nim złość. Właśnie wtedy, kiedy był niemal
na końcu, kiedy prawie było po wszystkim. A jednak iskra przeobraziła się w
płomień, który strawił ledwie chwilę wcześniej opłakane, a już gotowe do
pochówku nadzieje. Jeśli miał je pochować to obie, niech w swym umieraniu będą
połączone. Namalował więc swój ostatni obraz, ostatnie wyobrażenie Anny S.,
jakie pozostało w jego umyśle. Następnie chwycił nóż, zmasakrował nim napis,
który miał być prezentem, prośbą o wybaczenie. Krwawiąc, zadzwonił do matki.
Poprosił ją o szybki przyjazd. Anna miała wrócić ze spotkania pod wieczór, a
mimo wszystko nie chciał, by to na niej spoczął ciężar odnalezienia jego zwłok.
Do przygotowanego sznura podszedł
spokojnie. Czuł się jak w dniu ślubu z Anną. Kiedy przewrócił krzesło, nie
żałował. Wraz z tym, jak odchodził, powracali – miedzioryt, drzeworyt,
litografia, olej, akryl, krosna, szkic. A na końcu powróciły – natchnienie i
przesłanie. Ostatni niedokonany wdech był westchnieniem pełnym zachwytu.
***
Pani Teresa S. nie zważała na
zmęczenie i starała się nie pamiętać ostrzeżeń lekarzy przed wysiłkiem. Jej
matczyna intuicja sprawiała, że odczuwała pewien niepokój już wczesnym rankiem.
Chciała zadzwonić do syna, porozmawiać, zwierzyć się ze swoich odczuć. Kiedyś
to było takie proste! Piotr nawet w dzieciństwie odznaczał nad wiek rozwiniętą inteligencją i dojrzałością. Mogła powierzać
mu swe troski, a on rozumiał ją i wspierał. W ich relacji zarówno ona
opiekowała się nim, jak on nią. Jej mąż większość dni w roku spędzał za
granicą, chcąc zapewnić rodzinie dobrobyt. W tym czasie musiała sama zadbać o
rozwój duchowy syna. Skierowała jego zainteresowania w stronę sztuki.
Powtarzała, jak ważny jest szacunek dla innych, opowiadała mu o bohaterach
narodowych. Cieszyła się tym, że był wrażliwy, ale też martwiła się, by był
silny w obliczu życiowych przeciwności. Nie mogła zastąpić mu ojca, który
wrócił na stałe do Polski, kiedy Piotr już się usamodzielnił. Nie chciała
kontrolować dziecka i dyktować mu, jak ma żyć. Pozostawała jej nadzieja, że
los, który pomógł mu tyle osiągnąć, nie okaże swej zmienności.
Nie była zazdrosna o związek Piotra i
Anny. Cieszyła się z ich szczęścia. Miała nadzieję, że kiedy osiągną spełnienie
zawodowe, zdecydują się na powiększenie rodziny. Anna pochodziła z dobrego domu
i choć traktowała teściową z rezerwą to Teresa nie mogła zarzucić jej
nieuprzejmości. Była pewna, że każdy zasługuje na szansę. Myślała, że z czasem
zaprzyjaźnią się, że połączy ich miłość do Piotra. Do tego, który
zadzwonił do niej i głosem wyzutym z
emocji poprosił ją o przybycie. Nie odpowiedział na prośby o wytłumaczenie, co
się dzieje. Sprawiło to, że poczuła zimny dreszcz przebiegający po jej plecach.
Odłożyła słuchawkę, chwyciła płaszcz i torebkę, wybiegła z domu. Nawet nie
zamknęła drzwi na klucz. Udało jej się złapać taksówkę
-Można szybciej? Przepraszam, można szybciej?-
pytała co chwilę, jakby nie słyszała grzecznej odmowy.
-Przykro mi, nie chcę ryzykować
mandatu.
-Ja zapłacę dodatkowo!
-Bardzo mi przykro, proszę pani, ale
nie mogę.
Wreszcie dotarła przed ich blok.
Stuk, stuk, stuk… Wołanie o pomoc obcasami. Zatrzymała się przed drzwiami ich
mieszkania. Zapukała cicho, ale stanowczo. Nikt nie odpowiedział. Pukanie stało
się głośniejsze. Nogi zaczęły się pod nią uginać. Nacisnęła klamkę i drzwi
ustąpiły. Od razu go zobaczyła. Przystanęła na chwilę, z twarzą wzniesioną ku
niemu. A potem przyszły łzy, a wraz z nimi opamiętanie. Rozpaczliwy krzyk matki
przedarł się przez ciszę. Podbiegła do
niego, złapała za nogi, próbowała podciągnąć do góry ciało, aby ulżyć storturowanej
szyi. Do mieszkania wbiegli zaalarmowani krzykiem dwaj mężczyźni z sąsiedniego
mieszkania.
-Ratujcie go, na miłość boską! Zrobię
wszystko, oddam wszystko, byleby żył! Zmiłuj się, Jezu Chryste! - krzyczała.
Pierwszy z mężczyzn wybiegł zadzwonić
po pomoc, drugi chwycił leżący na blacie nóż, jeszcze nasiąknięty grozą
samookaleczenia, postawił na nowo krzesło i z trudem odciął sznur. Ciało Piotra
S. runęło na ziemię. Sąsiad sprawdził puls, a gdy go nie znalazł – bezradnie
podał kobiecie ciało syna. Ta klęcząc na kolanach chwyciła je i ułożyła w
rękach tak, jakby chciała go ukołysać po raz ostatni. W tamtej chwili
przypominała Matkę Boską. Połączyła je tragedia utraty najważniejszej osoby.
Różnica polegała na tym, że Maryja mogła odnaleźć sens ofiary, a Teresa- nie.
-Obudź się… No już… Jak możesz
pozwalać matce tak cierpieć!? No już, nabrałeś mnie, wystarczy! – Łkała z
tragicznym uśmiechem, będącym raczej próbą zaprzeczenia.
-Poczekam na przyjazd służb. Niech
pani już na niego nie patrzy. Jest pani silna, ale nie trzeba…
-Chryste! Moje dziecko! Mój jedyny
syn! Mój Piotruś! – Łkanie przeobraziło się w przerażający krzyk.
Do mieszkania wpadli sanitariusze. I
oni nie odnotowali oznak życia. Reanimacja nie przyniosła efektu.
-Nie! To nieprawda! Nie oddam go wam!
–krzyczała pani Teresa, kiedy chcieli zabrać ze sobą ciało mężczyzny. – Nigdy
więcej, Piotrusiu. Zawsze będziemy razem, mamusia ci to obiecuje. Już zawsze,
zawsze – szeptała łagodnie, z charakterystyczną dla matki czułością.
Niemal siłą odebrano jej zwłoki syna.
Wraz z pogotowiem wyszedł sąsiad, który nie mógł znieść psychicznego
obciążenia, jakie wiązało się z tą sytuacją.
-Dzieci nie powinny umierać przed
rodzicami – powiedziała do siebie.
Klęczała dłuższą chwilę w bezruchu.
Kiedy spadło na nią znużenie, położyła się na podłodze i próbowała zasnąć, w
czym przeszkodzili jej przybyli po nią funkcjonariusze policji. Zabrali ją
stamtąd. Wpierw jednak jęknęła:
-Ale dlaczego!?
***
Trwało spotkanie literatów,
kiedy policjant zabrał ją z kawiarenki. Wyszła w atmosferze skandalu, ale nie
przejmowała się tym. Wiedziała, że nie zawsze to, co zdaje się być powodem do
zniszczenia pozycji społecznej, naprawdę tym jest. Obserwowała przecież tak często ludzi, którzy cieszyli
się poważaniem, ponieważ umiejętnie pięli się po trupach do celu. Ta
bezwzględność wzbudzała szacunek w oczach innych. Słabsi podporządkowywali się
lepszym, tak było od wieków.
Policjant nie od razu wyjaśnił, o co
chodzi. Podobało jej się, że pozwolił jej wejść do radiowozu jak damie, choć
nie wiedziała, że postępował wedle ściśle ustalonego schematu. Anna S. nie
znała swojej winy, ale była jej ciekawa i stąd cierpliwe czekanie, bezwiedne
poddanie się czynnikom zewnętrznym. Dopiero podczas jazdy dowiedziała się
czegoś więcej.
-Pani mąż nie żyje – powiedział
mężczyzna obojętnie.
-No proszę. – W jej głosie nie było
zdziwienia.
-To musi być dla pani szok…
-Doprawdy? – zapytała zaczepnie, nie
wyczuwając podejrzeń policjanta.
Odwróciła twarz od oczu kierowcy
odbitych w lusterku i to był znak do zakończenia rozmowy. Za szybą ponure niebo
opłakiwało zmarłych żałobnymi kroplami. Nie potrafiła się odnaleźć w tej
atmosferze żalu. Niewinna cisza wędrowała wewnątrz niej, penetrowała ją jak
robak nadgnite, przeznaczone na straty jabłko. Na komisariacie opowiedzieli jej
o okolicznościach jego śmierci. Przez cały ten czas nie słuchała uważnie.
Bawiła się długopisem lub próbowała popaść w drzemkę, zamykając oczy i
opierając głowę na rękach. Otrzeźwiło ją dopiero pytanie:
-Zdaje sobie pani sprawę, że ofiara
przed śmiercią wskazała na panią?
Poderwała głowę i uniosła brwi.
Przesłuchujący ją policjant dał znak i wniesiono ostatni obraz Piotra S.
Przedstawił na nim swoją małżonkę na tle ściany ognia. Postać miała ślad na
czole po strzale z broni palnej. Ukazana była niezwykle dynamicznie- sprawiała
wrażenie, jakby nieustannie spadała do tyłu. Rozłożone dłonie traciły swą
wymowę niewinności, gdyż były zakończone szponami. Kobietę zaatakowano, ale to
ona mrużyła oczy i szczerzyła kły przed upadkiem. Nie było mowy o pomyłce w
rozpoznaniu- postać dokładnie oddawała wygląd Anny S.
-W
jaki sposób Piotr wskazał tym na mnie?
-Proszę nie udawać, że pani nie
rozumie. Przecież to jasny sygnał, że wasze relacje nie układały się pomyślnie.
Być może to bezpośrednia przyczyna samobójstwa Piotra S.
-Ale w jego samobójstwo nie możecie
mnie mieszać.
-Możemy też przyjąć, że zaatakowała
pani ofiarę, która namalowała obraz ostatkiem sił…
-…I powiesił się? Ponosi pana
fantazja. Marnuje pan mój czas, Absurd goni absurd. Zresztą, mam alibi, od rana
przebywałam ze znajomymi w kawiarence, z której zabrał mnie pański kolega.
Jeśli nie może mnie pan wypuścić, niech chociaż poczęstuje mnie pan papierosem.
-Nie, to zabronione. Ale może jednak
zechce pani jasno odnieść się do obrazu?
-A o czym tu mówić? Przekaz jest
jasny. Wyrzekł się mnie. Wreszcie zdobył się na odwagę. Trochę za dużo tej
odwagi z siebie wykrzesał, na nieszczęście dla niego. Wie pan, w czym tkwił
jego problem? Nigdy nie umiał myśleć o sobie, wykorzystywać ludzi. Gdyby mógł,
zbawiałby i uszczęśliwiał cały świat.
Policjant nie wiedział, jak ma
rozumieć słowa kobiety . Zdał sobie jednak sprawę, że być może kobieta miała
rację i oskarżenie jej o przyczynienie się do samobójczej śmierci męża było
absurdem. Spłonął rumieńcem. Aby ukryć zmieszanie, sięgnął po leżącą na biurku
kopertę.
-Napisano tu, że ofiara przed śmiercią
dokonała samookaleczenia. Pocięła skórę w miejscu, gdzie wcześniej wytatuowała
napis „artystka”. Czy jest pani w stanie nam to wytłumaczyć?
Długo czytała policyjne
sprawozdanie.
-To tylko lament kruka. Nawet w
umieraniu będą lepsi i gorsi, nie wie pan?- Podniosła na niego zdziwiony wzrok.
– A on musiał pokazać się jako ofiara, wielki artysta - dokończyła pełnym złości tonem.
-Myślę, że powinna pani zejść na ziemię, jeśli chce być zrozumiana. Mogę
zapisać to, co pani powiedziała, ale ci u góry uznają, że rozmawiałem z osobą
niepoczytalną. Pozwoli pani, że zawrę w zeznaniu tylko to, że nie ma pani nic
wspólnego ze śmiercią męża. Jeszcze jedno. Matka ofiary usilnie nalega, aby się
z panią zobaczyć. Zazwyczaj nie pozwalamy na takie rozmowy, póki śledztwo nie
zostanie zakończone, ale w tym przypadku zdecydowaliśmy się zrobić wyjątek.
Zresztą, nie wygląda na to, że postawimy pani w końcu jakieś zarzuty. Zgadza
się pani, żebym poprosił tutaj pani teściową?
Wzruszyła ramionami i wobec braku
jasnej odpowiedzi policjant wyszedł z sali. Po chwili wkroczyła powoli pani
Teresa, stąpając lekko i rozglądając się, jakby bała się, że może stać jej się
krzywda. Wstydziła się swojej reakcji podczas zabierania ciała jej syna, choć
miała świadomość, że inni rozumieli jej rozpacz jako rozpacz matki, jednak
obiecała sobie, że tym razem wszystko przyjmie godnie. Odsunęła krzesło
uważając, by nie hałasować. Anna S. spięła się cała, ale nie pozwoliła sobie na
okazanie słabości. Hardo atakowała matkę Piotra nieprzyjaznymi spojrzeniami, torturowała ją milczeniem. To
przestraszyło panią Teresę, która nie spodziewała się, że konfrontacja
rozpocznie się w ten sposób. Uciekała wzrokiem. Splątywała palce, rozdrapywała
skórki wokół paznokci. Wreszcie przemówiła.
-Proszę mi powiedzieć… Tamci panowie
poinformowali mnie o tym malunku. Nie rozumiem tego. Kiedy patrzyłam na was w
dniu waszego ślubu… A jednak coś się między wami popsuło? – Spojrzała pytająco
na Annę, a wobec ciszy kontynuowała. – No tak, tak, musiało się popsuć, inaczej
tak by się to nie skończyło. Ale nie o to mi chodzi. Proszę mi tylko
powiedzieć… Czy zanim się pokłóciliście, zanim coś się zmieniło w waszej
relacji… Czy Piotruś był szczęśliwy?
-Podejrzewam, że nie.
Grymas bólu przebiegł po twarzy
matki. Przez chwilę sprawiała wrażenie jeszcze starszej, niż w rzeczywistości.
-Nie takiej odpowiedzi się pani
spodziewała- zauważyła rozbawiona Anna.
-Czy pani nie ma sumienia?- Pani
Teresa wolno wypowiadała pełne niedowierzania słowa.
-Ja po prostu nie mam sobie nic do
zarzucenia. Jeśli Piotr był nieszczęśliwy ze mną, mógł odejść. Wolał uwolnić
się w inny sposób? Dobrze! Nic mi do tego.
-Pani nie ma serca!
Zmrużyła oczy i dłuższą chwilę
wpatrywała się w teściową. Poruszała ustami, niszcząc niewypowiedziane słowa.
Aż w końcu przemówiła;
-Być może…
Teresa poczuła, że dłużej nie
wytrzyma tej rozmowy. Wyszła pospiesznie, zostawiając Annę samą sobie z jej
myślami.
***
Podczas pogrzebu Anna stała z tylu
tak, by nikt jej nie zauważył. Nigdy nie lubiła tych smutnych ceremonii,
podczas których ludzie udawali, że nie pamiętają wad zmarłych. Dalsi znajomi
wcielający się w rolę najbliższych przyjaciół również działali na nią jak
płachta na byka. Dobrze wiedziała, że prawdziwi przyjaciele zawsze w takich
sytuacjach milczą, bo sami z trudem
radzą sobie ze swoim bólem. Na pogrzebie ostatni raz zobaczyła panią Teresę.
Nigdy więcej się nie spotkały.
Z czasem Anna S. uwolniła się od
wszelkich podejrzeń. Nie chciano też naruszać jej prywatności, więc nie
poruszano w jej obecności tematów, które przypominały o Piotrze S. Oczywiście
kiedy jej nie było, plotki brzęczały w powietrzu jak stado nieznośnych much i
czyniły osobę Anny ciekawszą. Na spotkaniach literackich każdy chciał z nią
porozmawiać, rozwinąć znajomość, spędzić wieczór przy kieliszku wina.
Złośliwość stała się jedną z jej atrakcji, sarkazm i zburzenie traktowano jak
żart dobrego przyjaciela. Irytowało ją to, ale im usilniej próbowała z tym
walczyć, z tym większym pobłażeniem się spotykała. Niezwykłym był fakt, że to
śmierć bliskiego człowieka doprowadziła do tego, że na nowo odżyła w
zaszczytnym gronie, traktowana zresztą jak ktoś nowy i ledwie poznany.
Otoczenie Anny S. nie okazało
zdziwienia, kiedy ta związała się z innym mężczyzną. Owszem, związek z Piotrem
uznawano za udany, ale nie było niczego nienaturalnego czy niewłaściwego w tym,
że samotna kobieta potrzebowała partnera. Dziwiono się tylko, że wybrała sobie
kogoś zupełnie innego, niż uprzednio. Adama O. poznała po koncercie. Miał w nim
ważny udział, gdyż grał na fortepianie. Był wybitnym muzykiem i kompozytorem i
Annie imponował fakt, że zwrócił uwagę właśnie na nią. Adam O. nie był subtelny
ani romantyczny. W ich relacji nie było miejsca na powolne poznawanie siebie.
On potrzebował kobiety, dla której mógłby być mistrzem. Ona nie potrafiła być
sama, kiedy już poznała jak to jest związać się, dzielić z kimś życie.
Zamieszkali razem w jego mieszkaniu. Anna S. miała nadzieję, że dzięki temu
odzyska wreszcie spokój, że jej życie wróci na właściwy tor. Narodziła się w
niej fascynacja Adamem. Ich związek przepełniony był namiętnością, jakiej nie
posiadało małżeństwo z Piotrem.
Adam O. był bardzo przystojnym mężczyzną.
Szczupły, wysoki, miał niebieskie oczy, które sprawiały wrażenie zawsze
smutnych. Jasne, przydługawe włosy przylegały delikatnie do szyi. Jakże
zadziwiające były te szczupłe dłonie, które z taką prędkością uderzały o
klawisze, by wznosić pieśni leczące dusze, tworzące ludzkie sacrum! A jednak
kiedy przywodziła na myśl jego wygląd, pamiętała tylko irytujący uśmiech
zadowolenia z siebie, nieobecne spojrzenie. Był zresztą nieobecny całym sobą.
Wpadał w ciąg komponowania, cały dom rozbrzmiewał muzyką, a ona nie mogła z nim
spokojnie porozmawiać. Zaczynała rozumieć, co czuł Piotr, kiedy go odtrącała od
siebie. Doceniała jego zalety, choćby to, że był tolerancyjny wobec jej nałogu.
Adam nie pozwalał jej palić w domu, a nawet kiedy wychodziła na dwór- musiała
wysłuchiwać narzekań dotyczących marnowania płuc i głosu. Piotr S. potrafił jej
słuchać. W nowym związku to Adam mówił.
-Pomyśl – zaczynał, tchnięty jakąś
myślą- że istnieją ludzie, którym wystarczy przeżyć dobrze życie. Czyż to słowo
„przeżyć” nie wzbudza w tobie obrzydzenia? Bo przecież powinniśmy dążyć do
wyższych celów, a jesteśmy przybici do krzyża za skrzydła. Przestaliśmy stawiać
sobie poprzeczki, poddajemy się bezwiednie globalizacji…
Nie podążała już za jego ideą.
Myślała tylko o tym, że jej partner myli się- bo przecież przeżycie nie może
być takie proste, skoro Piotrowi się nie udało! Najgorsze jednak było
rozdrapywanie ran. Pierwszy raz o jej zmarłego męża zapytał pół roku po
tragedii. Leżeli wtedy wyczerpani miłością w łóżku, ona gniotła niezapalonego
papierosa.
-Czy ty go kochałaś? – zapytał.
Wsparła się na łokciach i usiadła.
-Ja… W sumie za co mogłabym go kochać?
Owszem, był troskliwy i czuły, i byłam dla niego ważna. Widział we mnie zarówno
kobietę, jak i artystkę. Starał się nawet zrozumieć moje humorki. –Uśmiechnęła
się delikatnie. – Ale był taki niezdecydowany! Znaczy się… Nie wiem, jak to
dobrze wytłumaczyć, wybacz. Może gdyby nauczył się mną rządzić… Ale co ja
plotę, zupełnie jak jakaś wiejska kumoszka! Bo przecież potrzebowałam wolności
jako artystka! Tylko że ja… Nigdy niczego sobie nie odmawiałam. – Ostatnie
słowo wyszeptała w zadumie, jakby
zaskoczona, że wreszcie to do niej dotarło.
***
Mijały kolejne tygodnie. W tym czasie
niczego nie pisała. Czasem pozwalała sobie na drobną recenzję, która miała
zapobiec temu, by Anna stała się „osobą, która napisała”. Chciała być żywa w
tym, co ją współtworzyło. Niegdyś sądziła, że musi atakować tych, których nie
popadli w zauroczenie pisaniem jako obcych, innych. Myślała, że tego wymaga od
niej los, skoro mogła korzystać z silnie rozwiniętej wyobraźni i innych
potrzebnych umiejętności. Teraz sama nie rozumiała do końca, czym są słowa
przelane na papier. Natomiast Adam O. komponował od kilku dni, jednak niewiele
słyszała z powstającego utworu, gdyż w tym czasie miało miejsce wiele wydarzeń
kulturowych, w których musiała wziąć udział. Wreszcie ukończył swoje dzieło.
Był z niego dumny niczym ojciec z syna. Niecierpliwie czekał na powrót partnerki. W końcu zjawiła się
zarumieniona od zimowego wiatru, ubrana w jedną z piękniejszych sukni- długą,
czarną, z rozcięciem z boku.
-Anno! Chodź tutaj! Mam dla ciebie
niespodziankę! Stań obok pianina. Myślę, że to dzieło mojego życia. A ty jesteś
tą szczęśliwą kobietą, która może się nim
szczycić. Wiesz dlaczego?- Pokręciła głową. – Ponieważ zadedykowałem je
właśnie tobie! Jesteś wspaniałą kobietą, która potrafi wzbudzić wenę i
podziwiam to w tobie. Od dawna szukałem osoby, z którą mógłbym dzierżyć trud
bycia wybitnym artystą. Teraz możesz wysłuchać tego, co się we mnie zrodziło.
Palce uderzyły o klawisze.
Rozbrzmiała melodia, burzliwe fortissimo. Dźwięki spadały jak gromy, akordy
splatały się ze sobą w szalonym tańcu. Wytrzymała pierwsze minuty melodii.
Potem zaczęły powracać wspomnienia. Kiedy pojawiły się w jej głowie,
przyglądała się temu, na co wcześniej nie zwracała uwagi. Przypomniała sobie,
że Piotr S. miał taki miły uśmiech! Jego brązowe oczy, ciepłe, pełne
delikatności, która objawiała się w każdym jego słowie… Gdyby wtedy to
zauważyła!
-Nie potrafię! Nie wytrzymam dłużej!
Boże, uwolnij od bólu… - Złapała się porywczo za serce, które kłuło
ostrzegawczo. – Przestań! Przestań grać!
Nie przejął się jej okrzykami.
Przymknął oczy w błogim uniesieniu. Jej reakcja również była przyjemna, gdyż
świadczyła o tym, że słuchacze żywo reagują na jego sztukę. Cieszył się tym, że
przysparzał jej cierpienia. Nie zważał, gdy Anna S. złapała się za głowę, zakryła uszy, upadła na kolana i
pochylała ku ziemi jak w transie. Przyszło jej na myśl, że melodia nigdy się
nie skończy, że to głos Piotra zza światów, który ma ją ukarać za to, że
wpatrywała się w swoje odbicie zamiast rozglądać się i doceniać to, co było
zawsze obok niej. „Teraz wiem- pomyślała. Teraz wiem, że nie można igrać z
miłością”. Bliskość, którą odrzuciła wołała ku niej z daleka, a ona nic nie
mogła zrobić. Żadna siła nie była w stanie oddać jej uczuć, szczęścia, życia
drugim człowiekiem i dla drugiego człowieka. Nic nie mogło oddać tego, co sama
zniszczyła, ponieważ dopiero w pustce odkryła glorię i pełnię prostoty. A z
pustki nic nie wraca, przygniecione bezdennym echem.
Wreszcie wybrzmiały ostatnie dźwięki.
Adam wpatrywał się spojrzeniem pełnym pychy w Annę, której z oczy płynęły łzy.
Dopiero po chwili zrozumiał, że nie ma w niej podziwu, wzruszenia, poruszenia
wzniosłością utworu ani wdzięczności. Zmarszczył brwi i Anna poczuła, że jest
mu winna wyjaśnienia. Powstała. Czuła się naga i dłuższa chwila minęła, zanim
zebrała się w sobie na tyle, by przemówić. Jej słowa brzmiały:
-Nawet w darze od kochanka widzę
mojego męża.
16.10.14r.
drastyczne i fascynujące
OdpowiedzUsuńKwiaty sypane przez dzieci, podczas uroczystości Bożego Ciała, na zawsze w moim ateistycznym, artystycznym serduszku.
OdpowiedzUsuńNo zabij mnie, tak właśnie mi się skojarzyło to spadanie kartek. Piątka dla artystycznego serducha, może mi wybaczy obsesję nawiązań chrześcijańskich ;)
Usuń