czwartek, 23 kwietnia 2015

Sztuka (2014)





Osobom, które pomogły mi tworzyć sztukę oraz Sztukę:

~pani Krystynie S. – za cenne wskazówki

~Marcinowi S. – za przemyślaną, pomocną krytykę

 i za to, że trzymał mnie w ryzach, bym nie stała się Anną S.

~Marcie R. – za siłę, by pisać, żyć, być sobą, cieszyć się każdym dniem

Sztuka
          Nie wiadomo, co między nimi zaszło. Ich małżeństwo było powszechnie uważane za zgodne i szczęśliwe. Wystarczy pomyśleć, że oboje należeli do zaszczytnego grona artystów.
          On malował obrazy. Krytycy uznawali je za prawdziwe arcydzieła. W ich środowisku panowało powszechne zmęczenie zarówno tak zwaną tradycją i nieudolnymi próbami naśladowania Matejki i Kossaka, jak i nazywaniem się nowatorami przez autorów kolejnych czarnych kwadratów na białym, zielonym czy różowym tle. Krytycy marszczyli brwi, odwracali się od banalnych szkiców, drżąc przed spłyceniem sztuki jak w febrze. Następnie udawali się pospiesznie na chwiejnych nogach do wystaw wspomnianego Piotra S., aby wyleczyć zszargane poczucie dobrego stylu. Obrazy prawdziwe do bólu, podszyte aluzjami w stronę bieżących wydarzeń, konkretnych osób, utrzymujące rozkoszny balast między abstrakcją, a rzeczywistością, sprawiały im niewymowną przyjemność. Jego obraz był jak filuterna młoda kobieta, którą zresztą zdarzyło mu się przedstawić w postaci nieśmiałej prostytutki. Mężczyzna jakby nie słyszał zachwytów. Trwał nieustannie w tajemniczej zadumie, a przypominając samym sobą „Myśliciela” Rodina, dotknął ponadczasowości sztuki. Z niej czerpał, kiedy stawał się wtajemniczonym w dialogi między wiekami i wyhartowany monolog współczesności.
          Ona była pisarką. Młodsza od męża  o lat dziesięć, jeszcze młoda, ale już doświadczona przez życie w swoim wieku lat trzydziestu. Świat sztuki zgłębiała już w dzieciństwie, wnikliwie analizując polskich i zagranicznych poetów, tworząc dzieła będące śmiałymi (a z racji wieku wręcz zarozumiałymi) odpowiedziami na poruszane na przestrzeni wieków tematy. Bez cienia wahania pławiła się w szaleństwie Raskolnikowa i krytykowała Elżbietę Biecką, a gnębione obojętnością innych uczniów nauczycielki i rodzice czekający na pierwszy objaw geniuszu najmłodszej córki rozpływali się w zachwytach nad niezwykłą wrażliwością oraz inteligencją dziecka. Ono zaś trzepotało rzęsami niczym Giulietta Masina i czarowało dziewczęcym uśmiechem pełnym niezrozumienia, podczas gdy w duchu święciła triumfy. Wtedy rozpoczęło się wypatrywanie świetlanej przyszłości, jaka z pewnością ją czekała.
           Kiedy wkroczyła w wiek dorosły uznała, iż dopełnił się ten czas oczekiwania i popełniła powieść traktującą o problematyce asymilacji romskiego społeczeństwa. Książka została okrzyknięta „wybitną” i wprowadziła kobietę na salony literackie, wzdrygające się od powiększania swego grona i czekające na potknięcie w tym szlachetnym fachu czy – co gorsze – faux pas towarzyski. Kobieta zręcznie wniknęła w grono ludzi żyjących piórem. Później zresztą zszokowała to wielce zaszczytne grono, pisząc książkę, w której brutalnie oddzieliła „ludzi zaślepionych słońcem za ich plecami” od „Hektorów, co patrzą odważnie w niebo, płomień, kulę ołowianą, niedbających, że mogą zostać przez nie pokonani”. Ku zaskoczeniu samej autorki, krytycy i pozostali twórcy wyrażali niekłamany podziw nieprzejednaną, wręcz heroiczną postawą pisarki. O dziwo, najgłośniejsze słowa uznania głosili ci, którzy zostali potępieni na drodze pióra, jakby chcieli z powrotem wkraść się pod skrzydła łaski Anny S. Tak więc oboje należeli do świata sztuki, on przygnany tam przez swą naturę i sprzyjające temu wychowanie, ona wkraczająca na nowe, a jednak znane tereny.
          Poznali się w uroczej (bo niezbyt popularnej) kawiarence, gdzie pośród aromatu świeżo zmielonej kawy on zwykł szukać inspiracji, ona pozostawionych gdzieś sił witalnych. Kiedy Piotr S. wszedł do przytulnego pomieszczenia, Anna już tam siedziała, pijąc latte macchiato. Od razu zwrócił na nią uwagę z tej prostej przyczyny, że już wcześniej o niej słyszał, a parę razy minęli się na uroczystościach, na których próbowali odnaleźć się w rolach gości specjalnych, a rozpoznanie powstało na drodze otaczających ich szeptów: „To ten malarz! Patrzcie, pisarka!”. Perspektywa poznania bliżej kogoś ze - mogłoby się zdawać- swojego świata nie była wcale kusząca. Wręcz przeciwnie, sprawiała, że wizja spędzenia dnia w samotności i zalety z tym związane ożywały jak pożółkła trawa po długo oczekiwanym deszczu.
          Teraz jednak nie było innego wyjścia, jak się poznać – niejako stawić sobie czoła. Piotr S. podszedł do niej krokiem pozbawionym gracji, którego w żadnym przypadku nie można było nazwać tanecznym, a ona od razu to zauważyła. Chłodnym spojrzeniem zlustrowała niezgrabną sylwetkę mężczyzny – niski wzrost i krępą budowę ciała. Sprawiło to, że od razu poczuła się pewniej. Sądziła, że skryta za chłodem jest całkowicie bezpieczna i widząc niezdecydowanie malarza, uśmiechnęła się z politowaniem. Na jej nieszczęście ten właśnie wtedy podjął decyzję- zgiął się wpół, podniósł dłoń kobiety do ust ruchem, któremu nie sposób było się sprzeciwić i musnął tę dłoń wargami.
-Co też pan! – wykrzyknęła zaskoczona pisarka.
          Aby ukryć zmieszanie wyciągnęła z torebki papierosa i zapaliła go lekko drżącymi ze zdenerwowania dłońmi. Przechodząca obok kelnerka zmarszczyła gniewnie brwi i była gotowa udzielić klientce reprymendy, gdyby nie jej koleżanka, która odciągnęła ją na bok i szeptem nie wyperswadowała tego pomysłu. Zapewne miało to coś wspólnego z hojnymi napiwkami zostawianymi tu co najmniej raz w tygodniu przez pisarkę i z tym, że kawiarenka nie narzekała na nadmiar klientów. Artystka mogła więc spokojnie zaciągać się dymem z głową ostentacyjną zwróconą w bok i  oczyma uporczywie utkwionymi w jeden punkt na ścianie. To wtedy, patrząc na ten dumny profil, malarz zauroczył się w pisarce.
          Dwa kolejne miesiące Piotr S. musiał zdobywać swoją wybrankę. Czynił to w ten sposób, że wodził za nią błagalnym spojrzeniem i starał się jak najczęściej ją spotykać. Przez wspólnych znajomych badał jej plany, aby wykorzystać je i radować się całą jej wspaniałością. Kiedy czuł się pijany aktem występku obserwacji, wychodził do niej z ukrycia, a ona udawała zaskoczoną. Była znakomitą aktorką. Można by naprawdę uwierzyć, że nie zauważyła śledzących ją oczu, szczególnie będąc pod wpływem uczucia do niej. Piotr S. nie wiedział jednak, że powoli oplata się pajęczą siecią. Kiedy zmęczona nieudolnymi zalotami (ale też uwiedziona przez wizję stania się klejnotem koronnym wieńczącym czyjeś życie) zasugerowała chęć utworzenia związku z innym artystą, malarz nie potrafił zawrócić z obranej drogi wiodącej do serce ukochanej. Podparte daną nadzieją, zauroczenie przeobraziło się w zakochanie.
          Uczucia do niego rodziły się w niej powoli i stopniowo. Z początku niechęć została pokonana przez ciekawość, później pojawiła się sympatia. Bawił ją, ze swoją niezdarnością, z jednym uchem większym od drugiego. Lubiła obserwować, jak zapowietrza się w niedopowiedzianym słowie, kiedy jego kwieciste przemowy przerywała szybką ripostą lub podsumowywała złośliwym żartem. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie przejmował się jej dominacją w ich związku. Pragnął imponować swojej kobiecie. Chciał, by szanowała go. Czekał na miłe słowo, ale jej usta były puszką Pandory. Cierpliwie znosił to wszystko, lecz ona pozostawała niepokorna. Znów ujawniła się jego niewiedza- nie był bowiem świadomy, że chciała zostać zdominowana i dlatego prowokowała go, pozwalając sobie na coraz mniej ugodowe zachowanie. Żądała więcej i więcej, ale nie chciała niczego otrzymać. On tego nie rozumiał, więc spełniał wszystkie jej zachcianki. Tłumaczył sobie, że taka już jest miłość.
          Mimo tego, że ich związek miał smak trudności, wkrótce zamieszkali razem. Ich mieszkanie znajdowało się w Warszawie, na najwyższym piętrze jednego z wieżowców. Zaprojektowane i wykończone z prawdziwym smakiem artystycznym, znakomicie do nich pasowało. Charakteryzowało się nie tylko dużą powierzchnią i przestrzennością, ale przede wszystkim urządzone było tak, że nawet nowoczesność miała swoją magię. Piotr S. miał swój kąt do malowania w niewielkim pokoju z widokiem na park rozciągający się przed ich blokiem. Królestwo Anny mieściło się w salonie, w wyniku czego zawsze panował tam chaos, nieład. Kartki i książki walały się po półkach, na dębowym stole spoczywała maszyna, którą Anna zwykła używać do pisania tekstów zamiast komputera. Najciekawszym pomieszczeniem była sypialnia, w której urok ścierał się z prostotą i w ten sposób dopełniał. Centralny punkt stanowiło ogromne, nisko położone, podświetlane kuszącą czerwienią łoże. Ściany i pościele toczyły fioletowo-błękitną walkę, która pobudzała zmysły. Anna i Piotr wynajęli gotowe mieszkanie, ale pasowało do nich idealnie i gdyby to oni mieli je tworzyć od początku, wyglądałoby zapewne dokładnie tak samo.
           W obliczu groźby zbliżenia Anna S. znów przybrała maskę. W chłodne wieczory Piotr S. obejmował ją od tyłu i całował jej szyję. Nie chciał zbrukać tego, co było między nimi brakiem delikatności. Odsuwała się wtedy i z westchnieniem mówiła:
-Przestań… Nie wygłupiaj się…
          A jednak po pewnym czasie zdarzało się, że coś wprawiało ją w dobry nastrój i przychodziła, ciepła i miła, wiosenna.  Brakowało im tchu, kiedy zatracali się w pocałunkach i odnajdywali tworząc jedność. Badali swoje reakcje i podbijali nowe lądy na mapie ciała, aż cali należeli do siebie. Zbliżenie niszczyło granice i bariery, tak jak przyjemny wiatr wywiewa pył i martwe liście. Jednak kiedy już było po wszystkim wstawała z łóżka, kręciła się nerwowo po pokoju, wyłamywała palce i unikała wzroku partnera. Raz po razie powtarzał się ten schemat, który kończyła zapaleniem papierosa, założeniem szlafroka, wyjściem do salonu i wirtuozerską grą palców po maszynie do pisania. Przerywała tylko wtedy, kiedy gasiła niedopałek w papierośnicy w kształcie motyla. Zaraz potem sięgała po następnego papierosa i w dziwnym rozmarzeniu zaciągała się dymem. Ten dym był jej ambrozją, utrzymywał ją przy młodości ducha. Już wcześniej nałogowo paliła, jednak aby nie sprawiać kłopotu Piotrowi S., który nie miał żadnych złych nawyków, wychodziła na balkon i tam oddawała się swej ekstazie, chłonąc kadzidło sfery profanum. Teraz jednak nie było na to czasu, teraz, kiedy niedopisane słowo mogło umknąć i ulec rozkładowi na cmentarzysku niedojrzałych myśli. Czasem zdawało jej się, ze pisanie wymaga od niej czegoś na kształt narkotyku, by mogło zespolić się z nią i mieć na czym zbudować swe niematerialne podstawy. Dymem, ogniem i powolnym niszczeniem objęta była Anna S., jej maszyna do pisania, przekaz słów, które same w sobie były puste.
          Piotr S. nie protestował. Nie mógł znieść nawyków swojej partnerki, a jednocześnie fascynowała go. Nauczyła się pisać wyłącznie prawą ręką, by w lewej dzierżyć narzędzie powolnej śmierci. Mimo nałogu miała śnieżnobiałe zęby. Poza tym nie chciał jej przeszkadzać, sam znał uczucie, którego człowiek doświadcza, kiedy jest natchniony przez jakąś myśl. Wiedział, jak trudno ją wykorzystać w pełni, zebrać z niej to, co najlepsze. Więc trwał w bezruchu na sofie w salonie, obserwował Annę i upajał się tym widokiem, jak niegdyś w parku. Jednak dopiero teraz dostrzegł urocze dołeczki obok obojczyka Anny. Łabędzia szyja, na której idealnie osadzona była twarz o wyrazistych rysach, była tak kobieca, że nie mógł się powstrzymać i od czasu do czasu podchodził i wędrował palcami po delikatnej skórze szyi. Wszystko było w niej stworzone do podziwiania.
          Tymczasem jak zmierzch słońca pojawiała się myśl, która przysłaniała całą radość – wiedział, że nie ma prawa o niej mówić „moja”, ponieważ posiadł ją tylko w najbanalniejszym znaczeniu tego słowa. I choć kiedyś potrafił to sobie tłumaczyć, teraz coraz częściej nie mógł sobie z tym poradzić. Przez parę miesięcy żył nadzieją oczyszczenia relacji z tą, która coraz bardziej się oddalała, którą coraz mniej rozumiał. Nie mógł dłużej tego znieść. Im rzadziej rozmawiali, im mniej się do niego uśmiechała, tym mniej obrazów tworzył. Trudno powiedzieć, jak zakończyłaby się ta sytuacja nieustannego zawieszenia broni, splatania się odczuć tak skrajnych jak nienawiść i miłość, gdyby nie jeden dzień, który odmienił ich oboje.
          Piotra S. obudziły promienie słońca wkradające się powoli przez nie do końca zasunięte zasłony. Przeciągnął się z zadowoleniem, mile zaskoczony poranną niespodzianką. Jeszcze większym zaskoczeniem był widok, który ukazał się mu po otworzeniu oczu. Na skraju łoża siedziała Anna. Założyła staromodną sukienkę, miała na sobie ledwie zauważalny makijaż i nie otaczał jej przytłaczający zapach perfum. Nie przypominała siebie. Patrząc na nią w tamtej chwili myślał o ciepłych barwach, płynnym sunięciu pędzla po płótnie, o łączeniu się barw i migotaniu tych niezwykłych połączeń. Była najwspanialszym dziełem Boga. Kiedy czuł się zmęczony skomplikowanym związkiem, myślał o opuszczeniu kochanki. Powoli zyskiwał gotowość, by naprawdę podjąć tę decyzję i wcielić ją w życie. W tamtej chwili wszystko, co było wcześniej niedoskonałe, nie miało znaczenia. W blasku dobra w jej ciemnych oczach cały świat topniał i należał do niej.
           Zobaczyła, że się obudził. Podeszła do okna, jej biodra kołysały się jak wysokie trawy muskane wiatrem. Odsunęła zasłony i otworzyła na oścież okna. Świeże powietrze wdarło się i owinęło cały pokój, przynosząc ze sobą zapach poranka. Wybiegła boso, drobnymi krokami z pokoju jak mała dziewczynka, by po chwili wrócić ze śniadaniem na tacy.
-Dziękuję ci. To wspaniałe. Teraz naprawdę czuję, że jestem w domu. Przepraszam, ze o tym nie pomyślałem pierwszy. Wiem, że to była moja rola…
-Ależ mój drogi! Człowiek musi zadbać o szczęście, inaczej będzie miał wielkie poczucie niedosytu. Jeśli nie weźmiemy losu we własne ręce to zrobi to ktoś inny. Ktoś, kto nie zna tak dobrze naszych pragnień. Ten, kto pisze role, ma prawo dysponować szczęściem między ludźmi.
-No tak, dusza literacka!
-Sztuka to nie dorobek cywilizacji. Sztuka to dusza człowieka, który żyje naprawdę, a artysta to człowiek, który tę duszę odkrywa. Zawsze głęboko. Zawsze na nowo.  Jesteś w tym tak samo jak ja. Jesteśmy artystami, a nasze dusze… połączyły się… dawno temu… i wczoraj… i dziś… i nigdy….
-Ale że dbasz o własne szczęście, kiedy sprawiasz mi radość… Mój Boże, jesteś aniołem!
          Zaśmiała się. Pochyliła się nad nim i czule przyłożyła dłoń do jego policzka.
-Aniołem? Piotrze, Piotrze, daleko mi do anioła. Ale ty… Jesteś przy mnie, wspierasz mnie i ochraniasz. Bóg mi ciebie zesłał. Bez ciebie… - Pokręciła głową w niemym zaprzeczeniu tej myśli, a potem pocałowała go w czoło jakby dla rozproszenia złej wizji.
         Nagle wstała, przemierzyła parę razy sypialnię, już nie nerwowo ani w apatii. Kiedy wróciła, promieniała. Świat za oknem wniósł do pokoju świergot ptaków i radosne przekomarzanie się dzieci.
-Weźmy ślub! – zawołała.
-Kiedy? Czy naprawdę jest to nam potrzebne do szczęścia? Przecież teraz jest nam dobrze! – Zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że przegapił coś ważnego.
-Oczywiście, że jest dobrze! Po prostu chcę czuć, że ty należysz do mnie, a ja do ciebie. To umocni nas w miłości nawet w trudnych chwilach. To dla mnie ważne. Pragnę tego, jestem pewna. Nie potrzebuję przysięgi, by wiedzieć, że mnie nie opuścisz, ale ślub jest dla zakochanych tym, co święta księga dla wierzących.
-A więc zgoda! – Uśmiechnął się i rzekł w rozmarzeniu – Anna, moja żona…
          Ślub wzięli jeszcze tego samego dnia. Okazało się, że Anna S. planowała to od dawna. Choć był to tylko ślub cywilny, obecna była na nim cała śmietanka towarzyska. Pojawili się nawet jego rodzice.  Piotr S. nie wiedział, jak Anna zdołała zaprosić ludzi, których nigdy nie widziała na oczy. Jakie słowa sprawiły, że jego matka, wiecznie zatroskana o los jedynaka, teraz uśmiechała się ufnie i ukradkiem ocierała łzy wzruszenia? Patrząc na nią Piotr poczuł ukłucie w sercu. Zdał sobie sprawę jak dalece zaniedbał matkę, od kiedy związał się z Anną. Nie czuł już potrzeby dzwonienia co wieczór, zabierania jej na wycieczki za miasto. A teraz bez zastanowienia zgodził się na ślub, który mógł ostatecznie zerwać osłabioną więź. Był jak pies ciągnięty na smyczy, ale pies, który jest zadowolony ze swojej niedoli i choć kocha wolność, posłuszeństwo człowiekowi stanowi dla niego priorytet. Mógł czynić pretensje i wypominać intrygę – ale czyż nie ta intryga czyniła go szczęśliwym?
          Anna S. ubrała na tę okazję długą, przylegającą do ciała suknię w szmaragdowym kolorze, która podkreślała jej idealną sylwetkę. Nie założyła szpilek tylko po to, by nie górować zbytnio nad mężem. Tymczasem Piotr S. założył schludne, choć codzienne ubranie – brązowe spodnie, białą koszulę, sportowe buty. O dziwo, nalegała na to sama Anna.
- Takim cię widzę, kiedy o tobie myślę – tłumaczyła. – Takim chcę cię pamiętać.
          Zgodził się na wszystko. Liczyli się tylko oni i ich relacja. Nie sprzeciwił się nawet temu, że nie zaprosili na uroczysty obiad jego rodziców, więc po ślubie musieli udać się do swojego domu w innej dzielnicy. Podobnie było ze znajomymi artystami i przyjaciółmi. Mieli stanowić tylko miłe tło dla tego dnia, ale prócz tego nie byli do niczego potrzebni. Kolejny Piotr zostawił wszystko, by podążyć za swoim mistrzem. I jego słowa były żarliwe, kiedy Anna, wzorem Jezusa, choć nie mając najmniejszego zamiaru Go naśladować, pytała:
-Czy ty mnie kochasz, Piotrze?
          A żarliwe wyznanie było przyzwoleniem na wszystko. Wobec spojrzenia spod ciężkich powiek czuł się bezbronny jak dziecko… lub człowiek zakochany.
          Po wszystkim po prostu wrócili do mieszkania. W salonie Piotr zapalił przygotowane wcześniej świece i pozwolił rozbrzmieć Marii Callas w pieśni „O Mio Babbino Caro”, kiedy weszła Anna. Zdążyła już przebrać się w jedną ze swoich eleganckich sukni, które zakładała niezależnie od okoliczności. Piotr z żalem pomyślał, że tęskni za staromodną sukienką. Pierwszy raz przemknęło mu przez głowę, że na osobę, którą sobie wybrał, składają się suknie, nawyki, używki, maniery. Czyniło to tę miłość trudniejszą, ale nie gorszą. Dlatego wyciągnął dłoń i skłonił się jak wtedy w kawiarence.
-Czy mogę panią prosić do tańca?- Maria Callas właśnie deklarowała gotowość do samobójstwa.
- Zwariowałeś? Coś ci przyszło do głowy i musisz zgrywać amanta! Nie mam czasu na tańce kochanków.
-Ale to nasz pierwszy taniec… I nie jesteśmy już kochankami!
-No właśnie – ucięła.
          Wyminęła go. Oczyściła biurko, wyjęła maszynę do pisania i przygotowała kartki. Piotr poczuł, że dłużej tego nie wytrzyma. Wszystko, co dotychczas w sobie tłumił, domagało się ujścia. Krew pulsowała. Powietrze stężało. Zęby zacisnęły się w żelaznym uścisku. Podszedł do biurka.
-Przestań – wycedził.
-Nie – odparła spokojnie. – Nie widzisz, że tworzę?
-Jesteś moją żoną. Kazałaś mi odprawić rodzinę, by móc zająć się sobą? Natychmiast to zostaw. Zapomnimy o tej całej sytuacji i spędzimy bardzo miły wieczór.
-Mam ważniejsze sprawy do zrobienia.
          Zrzucił zapisane i starannie ułożone kartki. Z upiornym szelestem pokładły się po podłodze, a spadając przywodziły na myśl kwiaty sypane przez dzieci podczas uroczystości Bożego Ciała. Dobre, miłe skojarzenie otrzeźwiło Piotra, który poczuł wyrzuty sumienia. Anna wstała i wpatrywała się uporczywie w ścianę. Jej twarz była jak z kamienia. Piotr S. pochylił się i zaczął zbierać zapiski. Wtedy jego uwagę przyciągnęły słowa. „Pawle, jesteś przy mnie, wspierasz mnie i ochraniasz. Bóg mi ciebie zesłał. Bez ciebie…”. Zaczął przeglądać strony. Odnajdywał słowa, które szeptali w uniesieniach. Ich ślub znajdował odzwierciedlenie w utworze. Wszystkie decyzje, które podjęła Anna – zostały zapisane i zaplanowane tak, by mogły się spełnić naprawdę. Zrozumiał, że sterowała nim, że robił to, co winien był robić według scenariusza. Kiedy Anna nie została zdominowana, postanowiła wykorzystać zyskaną przewagę. Stworzyła swoje życie. I Piotr w nim miał swoje miejsce, pod postacią Pawła opisane takim, jakim go widziała.
           Niezdecydowany. Niezdarny. Podatny na wpływ innych. Słaby. Czasami nudny. Przeceniony przez krytyków. Podporządkowany żonie. To ona pokierowała ich związkiem tak, że wzięli ślub. To ona była łaskawa przy nim trwać, trochę z przywiązania, a trochę z litości. Ona… Wszyscy ją podziwiali. Cieszyła się powszechnym szacunkiem. Była wspaniała. Idealna.
           Pozwolił kartkom ponownie opaść. Wstał powoli. Bóg jeden wie, jaką trudność mu to sprawiło. Jego dłoń porwana impulsem nieuchronnie zbliżała się do jej twarzy. A jednak powstrzymał ją ostatnim wysiłkiem silnej woli. Nie dlatego, że przeraził się swojej  reakcji czy nie chciał jej zranić. Ale dostrzegł w jej oczach błysk zadowolenia, jakby chciała, by ją uderzył. To go przeraziło. I wtedy przypomniał sobie jedną ze stron, którą obdarzył tylko przelotnym spojrzeniem. Napisała o kłótni, podczas której Paweł pokazał swe prawdziwe oblicze…
-Jesteś chora psychicznie.
-I czemu ją zatrzymałeś? Uderz! – Czy naprawdę w jej głosie usłyszał cień paniki?
-Nie będziesz pociągała za sznurki.
          Spojrzała na niego z uznaniem. Ona- zdominowana. Tylko dla niego to już nie miało znaczenia. Był jak dziecko, które czuje się rozczarowane fikcją czarów, choć przecież od początku było ostrzegane, co jest prawdą, a co iluzją. Piotr S. nie tylko poczuł, jak fałszywe są jego wyobrażenia, ale musiał też zmierzyć się z tym, że ledwo co związał z nimi swoją osobę wobec świadków i majestaty prawa.
-Twój fałsz budzi we mnie obrzydzenie – syknął, krzywiąc się w furii. – Nie jesteś idealna ani wspaniała, chyba że w twoich wyobrażeniach. Chcesz prawdy? – Milczenie. – Chcesz prawdy, Anno!? – Krzyk odbił się echem. – Jesteś wstrętną żmiją, która zabija swoim jadem wszystko, co piękne i dobre. Żal mi ciebie Anno, gdyż ja od ciebie odejdę, a ty na zawsze pozostaniesz sama, ze swoimi nieudolnymi próbami… wzięcia losu we własne ręce. Nie obdarzasz szczęściem, ty je odbierasz. I nie zasługujesz na mnie, a ja cię nie potrzebuję. Jesteś żałosna.
          Ona nie wahała się go uderzyć. Otrzymał jeden siarczysty policzek. Nie pozwolił opaść emocjom. Chwycił ją za ramiona, potrząsnął, wbijając palce w delikatną skórę i odrzucił w ten sposób, że upadła do tyłu i uderzyła głową o biurko. Straciła swą maskę opanowania. Była wyraźnie przerażona. Trzymała się za pulsującą bólem głowę i łkała gwałtownie. Jej ciałem wstrząsały dreszcze. Mógł podejść, przytulić ją i przeprosić. Nie odtrąciłaby go. Ten wieczór nauczyłby ją, że nie można igrać z uczuciami. Starałaby się ze wszystkich sił naprawić to, co było między nimi. Ale on nie podszedł. Nie przytulił jej. Nie przeprosił. Wziął z biurka paczkę papierosów i zapalniczkę, wyszedł z domu. Zaczął odczuwać wstyd dopiero, kiedy leżał na ławce w parku, patrzył w gwiazdy i wypalał czwartego papierosa. Dusił się odorem papierosów.
          Wrócił do budynku. Miał w sobie determinację człowieka, który jest gotowy na wszystko. Winda wydobywała z siebie obłąkańczy jęk. Posadzka na korytarzu odszczekiwała się mechanicznymi uderzeniami i nawet Cezar nie został tak zraniony, jak Piotr S. Jego tętno pulsowało osamotnieniem. Pustka była nawet w przyrodzie, do której się uciekł, w której szukał ostatniej deski ratunku. Malarze nie mieli prawa kłamać bo ich kłamstwo było zrazu wykryte i napiętnowane. Natomiast wszelcy pisarze tego świata, wielcy i ci mniej znaczący mogli pisać o ogromnej roli natury w życiu ludzkim, brać ją za świadka, wykorzystywać w spełnianiu niedopowiedzeń, a nawet żądać wykonania woli Boga. Wobec obłudy królowej poezji kłamcą był też Mickiewicz, Goethe, Staff, Leśmian. Cały świat napisanych słów okazał się tylko iluzją, która zadaje rany głębsze niż miecz, wżera się w ciało silniej od trucizny i rozdziera od środka, by odkryć serce – wręcz przygotowane do tego, by je zniszczyć, wybijające ponaglająco czas odliczania. I księżyc był niczym, i jawor był niczym, i malinowy gąszcz był wymysłem takich jak ona. Nigdy nie było artystów oraz rzemieślników. Są tylko pisarze, malarze, muzycy, rzeźbiarze, aktorzy i tancerze. Są tylko stolarze, drwale, elektrycy, budowniczy. Powiązania nie upoważniają do połączeń, tak jak szatan nie chce być łączony z Bogiem ani Bóg z szatanem. I to wszystko wyszeptała mu najczulszymi słowami ciemność nocy pełna gwiazd, która mogła i musiała istnieć – bo była pełnią nicości.
          Kiedy wszedł do mieszkania, spała na sofie. Nawet wówczas spokój i poczucie bezpieczeństwa nie chciały ją otulić swoim ciepłem, jakby wyczuły zdradę  obcowania z fałszywym, wyimaginowanym komfortem duszy. Zmarszczone brwi uwydatniały zmarszczkę, która wbrew wszelkim regułom była dowodem działającej w niej młodości. Miał wrażenie, że kobieta w każdej chwili może się zerwać, a jej sen okaże się podstępem. Koc zakrył doskonałość obojczyka, zmarszczka odwróciła uwagę od symetrii i rzeźby twarzy i do wnikliwej analizy pozostały tylko oczy- zamknięte, a wciąż groźne, wywołujące dreszcz sięgający do bezbronnej szyi jak narzędzie tortury chwilowo odłożone na bok.
           Nie starał się zbytnio zachować ciszy. Zabrał narzędzia i stanął przed czystym płótnem w gabinecie. Zdawało mu się, że sztuka spogląda na niego z uprzejmym zainteresowaniem, wcale nie zdziwiona powrotem marnotrawnego. Zawsze szedł obok niej, ale kiedy przez chwilę ją utracił, wreszcie mógł spojrzeć jej w oczy. Płótno stało niewzruszenie podczas tych dni milczenia i czekało na przyjęcie wybuchu emocji, na zmianę w wyniku zmiany malarza. Prawdziwy przyjaciel, którego egzystencja wiązała się z życiem drugiej osoby tak jak rzeka jest związana z morzem. Malarz nie chciał tworzyć dzieł, ale zwierzyć się. Wybrał więc kolor szary, który zdawał mu się być odpowiedni w tej sytuacji. Malował szybko, bez opamiętania. Nie zważał na zmęczenie. Połączenie doskonałej techniki malunku i niezwykłej inspiracji sprawiło, że obraz powstawał w wyjątkowo szybkim tempie. Zawierał już kompletne pierwszoplanowe postaci.
          Wiolonczelistka grała w uniesieniu, z głową lekko uniesioną jak w ekstazie. Ta gra sprawiała jej rozkosz. Rozcięcie w długiej wieczorowej sukni wyswobadzało jedną nogę i ułatwiało odpowiednie ułożenie instrumentu. Tym instrumentem była druga postać, mężczyzna. Nie znać było jego twarzy, gdyż kobieta ciągnęła go za włosy do tyłu i odchylała w ten sposób jego głowę. Dzierżony przez nią smyczek rozdzierał szyję i instrumentalistka mogła rozpocząć wirtuozerię na strunach głosowych. Tymczasem mężczyzna nie walczył z katuszami, nie wyrywał się i tylko wzniesione, zaciśnięte dłonie wskazywały na to, że żyje i czuje.
-A więc taką mnie widzisz?
          Piotr S. nie zauważył, kiedy do pokoju weszła jego małżonka. Być może stała za nim od dłuższego czasu, poznając tajemnice duszy malarza. Zrozumiał, że musiała to odebrać osobiście i wbrew wszystkiemu, co się wydarzyło w ciągu kilkunastu ostatnich godzin znów poczuł się winny murowi, który wzrósł między nimi.
-To nie tak, ja tylko ogólnie… Relacje kobiet i mężczyzn… Sama wiesz, jak to jest. Nie bierz tego do siebie.
-Ona ma moje rysy twarzy! – krzyknęła z wyrzutem i dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że jest tak, jak ona mówi.
-Zrobiłem to podświadomie, uwierz mi! Nie chciałem! Nie skrzywdziłbym cię po raz drugi! Kiedy cię pchnąłem, nie byłem sobą. Jakby kierowała mną inna siła. Jestem zły na siebie, tylko na siebie. Masz trudny charakter, Anno, to jest fakt, ale jeśli mi na to pozwolisz, udowodnię ci, że widzę i doceniam każdą z twoich zalet.
          Wybuchła śmiechem. To było ostatnie, czego się spodziewał. Wskazała ręką na płótno, a on posłusznie podążył wzrokiem na drogowskazem.
-Przecież ja cię niszczę!
***
          To wówczas zaczęli częściej wychodzić razem. Odwiedzali wystawy i udawali się na spotkania w znajomych kręgach. Bez skrępowania obdarzali się zachłannymi pocałunkami na potrzeby tej właśnie kreacji artystycznej. Świat sztuki mógł oficjalnie zachwycać się ich miłością i czynić to, co potrafił najlepiej – zazdrościć. Komu przyszłoby na myśl, że to wszystko jest mistyfikacją pokrewieństwa dusz, karykaturą związku? Skąd mogli wiedzieć, że para zaczęła bywać publicznie, by unikać siebie na płaszczyźnie prywatnej? Niejako zaprosili do swojego związku samotność- on poprzez zamknięcie słów w nerwowym przełykaniu śliny, ona poprzez unikanie Piotra S. Czyniła to w mało subtelny sposób, na przykład wstając od stołu z głośnym szurgotem krzesła, kiedy zbliżał się jej małżonek. Nocami pozwalała mu sypiać obok siebie, ale kiedy choć przypadkiem ją dotknął, nie zważała na zmieszanie sprawcy „napaści” i udawała się na spoczynek na sofę, aby narzekać potem głośno w przestrzeń na ból pleców i wzbudzić tym większe poczucie winy w mężczyźnie. Zagubione spojrzenie w ciemne, nieprzyjazne oczy było traktowane jak intruz. Nic nie zapowiadało zmiany i Piotrowi S. zdawało się, że w tej ciszy relacji ludzkich słyszy tylko demoniczny stukot maszyny do pisania. Pewnego razu obudził się późnym wieczorem na fotelu w salonie i poczuł czyjąś obecność obok siebie. Otworzył oczy i zauważył, że tuż nad nim, na szafie, Anna S. ułożyła swoje narzędzie pracy. Uświadomił sobie, że od czasu ich kłótni nie widział wiecznie walających się po biurkach i półkach pism Anny ani jej samej przy pracy. Tymczasem maszyna rzucała cień, który zatrzymał się właśnie na twarzy mężczyzny. Było to jak rzucenie rękawicy i malarz zrozumiał, że ostatnie, na co może sobie pozwolić w tej sytuacji to bezczynność.
          Kiedy było po wszystkim, wrócił do mieszkania. Anna S. krzątała się w kuchni, przygotowując dla siebie posiłek. Bez skrępowania dzieliła elementy życia codziennego na swoją i jego strefę. Nie odwróciła się, gdy usłyszała za sobą kroki. Znała je na pamięć, wsłuchiwała się w nie zawsze, kiedy udawała, że śpi.
-Anno, mam dla ciebie niespodziankę. Czy możemy porozmawiać? Oderwij się od tego na chwilę, później pomogę ci dokończyć.
          Wyłączyła palniki i odwróciła się wreszcie. Wyciągnął lewą rękę, podwinął rękaw. Jej oczom ukazał się wytatuowany napis: „artystka”. Czarne, ozdobne litery wiły się po ręce i Anna S. poczuła, że oplatają ją wprowadzając niemoc w czyny i słowa, jednak nie potrafiła ocenić, czy to zniewolenie sprawia jej przyjemność czy wywołuje niepokój. Nie chciała jednak być do czegoś zobowiązana, więc dla bezpieczeństwa przybrała maskę obojętności. Zmrużyła oczy.
-Zachowałeś się jak szczeniak.
-To miał być prezent dla ciebie. Chciałem, żebyś wiedziała, jak wiele dla mnie znaczysz. Tatuaż to coś trwałego, tak jak moje uczucie. Proszę, powiedz, że ci się podoba. – Rzucił jej błagalne spojrzenie.
-Cokolwiek nie powiem, nie zmieni to faktu, że czyn jest godny politowania. Doprawdy, urodziłam się w złej epoce! Teraz ludzie tacy jak ty na siłę próbują naśladować geniuszy pokroju Salvadora Dali. To nigdy nie będzie to samo, mój drogi!
          Skurczył się w sobie. Zsunął z powrotem rękaw. Nie odpowiedział na ten cios, odszedł zgarbiony. W pierwszej chwili chciała za nim zawołać, obrócić wszystko w żart, ale jej serce pochwyciła dziwna mściwość. Co więcej, postanowiła nie zwracać uwagi na męża, póki nie zdecyduje się prosić jej o wybaczenie za postać wiolonczelistki o jej rysach twarzy. Zrealizowała ten plan dokładnie i do końca. Z wielką dbałością odwracała każdą ciepłą myśl od jego osoby. Czasem zawieszała na nim pełne wyrzutu spojrzenie, ale im bardziej starał się zyskać jej przychylność, tym ciemniejsze były jej oczy, tym mocniej zaciśnięte usta, tym bardziej odpychająca biła od niej aura. Doszło do tego, że bał się uczynić kolejny ruch. Czuł się osaczony przez ten strach i zrodziła się w nim myśl, że ma dosyć, że może lepiej by było, gdyby Anny zabrakło. Ale wystarczyła chwila, drobny ślad jej obecności, fotografia na ścianie i szminka obok lustra, a wrażenie mijało.  Zostawiało po sobie ślad delikatny, łatwy do zniszczenia, a jednak niemożliwy do przeoczenia, jak ścieżki wyznaczone przez krople deszczu na szybach. Wstydził się takich momentów złości, miał wrażenie, że ona odczytuje je z jego twarzy. Tracił już wiarę w odnalezienie się w oceanie ludzkiego zabiegania o szczęście wszechobecnego i wszechmocnego Ja. Im bardziej szarpał się we więzach, tym mocniej uciskały, zaciskały się wokół gardła, odbierały dech, wżynały w serce. Sznury stały się jedynym, co znał.
          Któregoś dnia wszystko stało się jasne. Nie było nagłego olśnienia, ale odpowiedź przyszła delikatnie, niemal nieśmiało. Zapukała, zanim weszła. Spędził z Prawdą kilka godzin i bezcielesnym zapoznaniem jako jej uczeń wziął ją do siebie. Nie nalegała. Dała mu wybór. Jej rola polegała na wsparciu go, jakiejkolwiek drogi by nie przyjął. Piotr S. stanął na rozdrożu swojego życia. Jedna droga urywała się, druga znikała daleko za horyzontem. Prawda powiedziała mu tylko jedno, ale wiązało się z tym wszystko. Piotr S. tamtego dnia podobnego do setek innych dni zrozumiał, że wraz z Anną S. utracił sztukę. Anna dawała mu szczęście, a sztuka poczucie spełnienia. Jedna nie mogła istnieć bez drugiej. Piotr S. był jak człowiek, który doznaje ostatnich impulsów w chwili zamarzania, a przenikający go chłód uwalnia od myśli, rabuje wszystko, co trzyma przy życiu i zostawia- po prostu. Pomyślał, że gdyby od początku owinął się chłodem jak ona, może przyzwyczaiłby się do niego i byłby bezpieczny. I to jej odnajdywanie się w tragedii nieszczęśliwego związku wywołało w nim złość. Właśnie wtedy, kiedy był niemal na końcu, kiedy prawie było po wszystkim. A jednak iskra przeobraziła się w płomień, który strawił ledwie chwilę wcześniej opłakane, a już gotowe do pochówku nadzieje. Jeśli miał je pochować to obie, niech w swym umieraniu będą połączone. Namalował więc swój ostatni obraz, ostatnie wyobrażenie Anny S., jakie pozostało w jego umyśle. Następnie chwycił nóż, zmasakrował nim napis, który miał być prezentem, prośbą o wybaczenie. Krwawiąc, zadzwonił do matki. Poprosił ją o szybki przyjazd. Anna miała wrócić ze spotkania pod wieczór, a mimo wszystko nie chciał, by to na niej spoczął ciężar odnalezienia jego zwłok.
          Do przygotowanego sznura podszedł spokojnie. Czuł się jak w dniu ślubu z Anną. Kiedy przewrócił krzesło, nie żałował. Wraz z tym, jak odchodził, powracali – miedzioryt, drzeworyt, litografia, olej, akryl, krosna, szkic. A na końcu powróciły – natchnienie i przesłanie. Ostatni niedokonany wdech był westchnieniem pełnym zachwytu.
***
          Pani Teresa S. nie zważała na zmęczenie i starała się nie pamiętać ostrzeżeń lekarzy przed wysiłkiem. Jej matczyna intuicja sprawiała, że odczuwała pewien niepokój już wczesnym rankiem. Chciała zadzwonić do syna, porozmawiać, zwierzyć się ze swoich odczuć. Kiedyś to było takie proste! Piotr nawet w dzieciństwie odznaczał nad wiek rozwiniętą  inteligencją i dojrzałością. Mogła powierzać mu swe troski, a on rozumiał ją i wspierał. W ich relacji zarówno ona opiekowała się nim, jak on nią. Jej mąż większość dni w roku spędzał za granicą, chcąc zapewnić rodzinie dobrobyt. W tym czasie musiała sama zadbać o rozwój duchowy syna. Skierowała jego zainteresowania w stronę sztuki. Powtarzała, jak ważny jest szacunek dla innych, opowiadała mu o bohaterach narodowych. Cieszyła się tym, że był wrażliwy, ale też martwiła się, by był silny w obliczu życiowych przeciwności. Nie mogła zastąpić mu ojca, który wrócił na stałe do Polski, kiedy Piotr już się usamodzielnił. Nie chciała kontrolować dziecka i dyktować mu, jak ma żyć. Pozostawała jej nadzieja, że los, który pomógł mu tyle osiągnąć, nie okaże swej zmienności.
          Nie była zazdrosna o związek Piotra i Anny. Cieszyła się z ich szczęścia. Miała nadzieję, że kiedy osiągną spełnienie zawodowe, zdecydują się na powiększenie rodziny. Anna pochodziła z dobrego domu i choć traktowała teściową z rezerwą to Teresa nie mogła zarzucić jej nieuprzejmości. Była pewna, że każdy zasługuje na szansę. Myślała, że z czasem zaprzyjaźnią się, że połączy ich miłość do Piotra. Do tego, który zadzwonił  do niej i głosem wyzutym z emocji poprosił ją o przybycie. Nie odpowiedział na prośby o wytłumaczenie, co się dzieje. Sprawiło to, że poczuła zimny dreszcz przebiegający po jej plecach. Odłożyła słuchawkę, chwyciła płaszcz i torebkę, wybiegła z domu. Nawet nie zamknęła drzwi na klucz. Udało jej się złapać taksówkę
-Można szybciej? Przepraszam, można szybciej?- pytała co chwilę, jakby nie słyszała grzecznej odmowy.
-Przykro mi, nie chcę ryzykować mandatu.
-Ja zapłacę dodatkowo!
-Bardzo mi przykro, proszę pani, ale nie mogę.
           Wreszcie dotarła przed ich blok. Stuk, stuk, stuk… Wołanie o pomoc obcasami. Zatrzymała się przed drzwiami ich mieszkania. Zapukała cicho, ale stanowczo. Nikt nie odpowiedział. Pukanie stało się głośniejsze. Nogi zaczęły się pod nią uginać. Nacisnęła klamkę i drzwi ustąpiły. Od razu go zobaczyła. Przystanęła na chwilę, z twarzą wzniesioną ku niemu. A potem przyszły łzy, a wraz z nimi opamiętanie. Rozpaczliwy krzyk matki przedarł się przez ciszę.  Podbiegła do niego, złapała za nogi, próbowała podciągnąć do góry ciało, aby ulżyć storturowanej szyi. Do mieszkania wbiegli zaalarmowani krzykiem dwaj mężczyźni z sąsiedniego mieszkania.
-Ratujcie go, na miłość boską! Zrobię wszystko, oddam wszystko, byleby żył! Zmiłuj się, Jezu Chryste! -  krzyczała.
          Pierwszy z mężczyzn wybiegł zadzwonić po pomoc, drugi chwycił leżący na blacie nóż, jeszcze nasiąknięty grozą samookaleczenia, postawił na nowo krzesło i z trudem odciął sznur. Ciało Piotra S. runęło na ziemię. Sąsiad sprawdził puls, a gdy go nie znalazł – bezradnie podał kobiecie ciało syna. Ta klęcząc na kolanach chwyciła je i ułożyła w rękach tak, jakby chciała go ukołysać po raz ostatni. W tamtej chwili przypominała Matkę Boską. Połączyła je tragedia utraty najważniejszej osoby. Różnica polegała na tym, że Maryja mogła odnaleźć  sens ofiary, a Teresa- nie.
-Obudź się… No już… Jak możesz pozwalać matce tak cierpieć!? No już, nabrałeś mnie, wystarczy! – Łkała z tragicznym uśmiechem, będącym raczej próbą zaprzeczenia.
-Poczekam na przyjazd służb. Niech pani już na niego nie patrzy. Jest pani silna, ale nie trzeba…
-Chryste! Moje dziecko! Mój jedyny syn! Mój Piotruś! – Łkanie przeobraziło się w przerażający krzyk. 
          Do mieszkania wpadli sanitariusze. I oni nie odnotowali oznak życia. Reanimacja nie przyniosła efektu.
-Nie! To nieprawda! Nie oddam go wam! –krzyczała pani Teresa, kiedy chcieli zabrać ze sobą ciało mężczyzny. – Nigdy więcej, Piotrusiu. Zawsze będziemy razem, mamusia ci to obiecuje. Już zawsze, zawsze – szeptała łagodnie, z charakterystyczną dla matki czułością.
          Niemal siłą odebrano jej zwłoki syna. Wraz z pogotowiem wyszedł sąsiad, który nie mógł znieść psychicznego obciążenia, jakie wiązało się z tą sytuacją.
-Dzieci nie powinny umierać przed rodzicami – powiedziała do siebie.
          Klęczała dłuższą chwilę w bezruchu. Kiedy spadło na nią znużenie, położyła się na podłodze i próbowała zasnąć, w czym przeszkodzili jej przybyli po nią funkcjonariusze policji. Zabrali ją stamtąd.  Wpierw jednak jęknęła:
-Ale dlaczego!?
***
          Trwało spotkanie literatów, kiedy policjant zabrał ją z kawiarenki. Wyszła w atmosferze skandalu, ale nie przejmowała się tym. Wiedziała, że nie zawsze to, co zdaje się być powodem do zniszczenia pozycji społecznej, naprawdę tym jest. Obserwowała  przecież tak często ludzi, którzy cieszyli się poważaniem, ponieważ umiejętnie pięli się po trupach do celu. Ta bezwzględność wzbudzała szacunek w oczach innych. Słabsi podporządkowywali się lepszym, tak było od wieków.
          Policjant nie od razu wyjaśnił, o co chodzi. Podobało jej się, że pozwolił jej wejść do radiowozu jak damie, choć nie wiedziała, że postępował wedle ściśle ustalonego schematu. Anna S. nie znała swojej winy, ale była jej ciekawa i stąd cierpliwe czekanie, bezwiedne poddanie się czynnikom zewnętrznym. Dopiero podczas jazdy dowiedziała się czegoś więcej.
-Pani mąż nie żyje – powiedział mężczyzna obojętnie.
-No proszę. – W jej głosie nie było zdziwienia.
-To musi być dla pani szok…
-Doprawdy? – zapytała zaczepnie, nie wyczuwając podejrzeń policjanta.
          Odwróciła twarz od oczu kierowcy odbitych w lusterku i to był znak do zakończenia rozmowy. Za szybą ponure niebo opłakiwało zmarłych żałobnymi kroplami. Nie potrafiła się odnaleźć w tej atmosferze żalu. Niewinna cisza wędrowała wewnątrz niej, penetrowała ją jak robak nadgnite, przeznaczone na straty jabłko. Na komisariacie opowiedzieli jej o okolicznościach jego śmierci. Przez cały ten czas nie słuchała uważnie. Bawiła się długopisem lub próbowała popaść w drzemkę, zamykając oczy i opierając głowę na rękach. Otrzeźwiło ją dopiero pytanie:
-Zdaje sobie pani sprawę, że ofiara przed śmiercią wskazała na panią?
         Poderwała głowę i uniosła brwi. Przesłuchujący ją policjant dał znak i wniesiono ostatni obraz Piotra S. Przedstawił na nim swoją małżonkę na tle ściany ognia. Postać miała ślad na czole po strzale z broni palnej. Ukazana była niezwykle dynamicznie- sprawiała wrażenie, jakby nieustannie spadała do tyłu. Rozłożone dłonie traciły swą wymowę niewinności, gdyż były zakończone szponami. Kobietę zaatakowano, ale to ona mrużyła oczy i szczerzyła kły przed upadkiem. Nie było mowy o pomyłce w rozpoznaniu- postać dokładnie oddawała wygląd Anny S.
-W  jaki sposób Piotr wskazał tym na mnie?
-Proszę nie udawać, że pani nie rozumie. Przecież to jasny sygnał, że wasze relacje nie układały się pomyślnie. Być może to bezpośrednia przyczyna samobójstwa Piotra S.
-Ale w jego samobójstwo nie możecie mnie mieszać.
-Możemy też przyjąć, że zaatakowała pani ofiarę, która namalowała obraz ostatkiem sił…
-…I powiesił się? Ponosi pana fantazja. Marnuje pan mój czas, Absurd goni absurd. Zresztą, mam alibi, od rana przebywałam ze znajomymi w kawiarence, z której zabrał mnie pański kolega. Jeśli nie może mnie pan wypuścić, niech chociaż poczęstuje mnie pan papierosem.
-Nie, to zabronione. Ale może jednak zechce pani jasno odnieść się do obrazu?
-A o czym tu mówić? Przekaz jest jasny. Wyrzekł się mnie. Wreszcie zdobył się na odwagę. Trochę za dużo tej odwagi z siebie wykrzesał, na nieszczęście dla niego. Wie pan, w czym tkwił jego problem? Nigdy nie umiał myśleć o sobie, wykorzystywać ludzi. Gdyby mógł, zbawiałby i uszczęśliwiał cały świat.
          Policjant nie wiedział, jak ma rozumieć słowa kobiety . Zdał sobie jednak sprawę, że być może kobieta miała rację i oskarżenie jej o przyczynienie się do samobójczej śmierci męża było absurdem. Spłonął rumieńcem. Aby ukryć zmieszanie, sięgnął po leżącą na biurku kopertę.
-Napisano tu, że ofiara przed śmiercią dokonała samookaleczenia. Pocięła skórę w miejscu, gdzie wcześniej wytatuowała napis „artystka”. Czy jest pani w stanie nam to wytłumaczyć?
           Długo czytała policyjne sprawozdanie.
-To tylko lament kruka. Nawet w umieraniu będą lepsi i gorsi, nie wie pan?- Podniosła na niego zdziwiony wzrok. – A on musiał pokazać się jako ofiara, wielki artysta  - dokończyła pełnym złości tonem.
-Myślę, że powinna pani zejść na  ziemię, jeśli chce być zrozumiana. Mogę zapisać to, co pani powiedziała, ale ci u góry uznają, że rozmawiałem z osobą niepoczytalną. Pozwoli pani, że zawrę w zeznaniu tylko to, że nie ma pani nic wspólnego ze śmiercią męża. Jeszcze jedno. Matka ofiary usilnie nalega, aby się z panią zobaczyć. Zazwyczaj nie pozwalamy na takie rozmowy, póki śledztwo nie zostanie zakończone, ale w tym przypadku zdecydowaliśmy się zrobić wyjątek. Zresztą, nie wygląda na to, że postawimy pani w końcu jakieś zarzuty. Zgadza się pani, żebym poprosił tutaj pani teściową?
          Wzruszyła ramionami i wobec braku jasnej odpowiedzi policjant wyszedł z sali. Po chwili wkroczyła powoli pani Teresa, stąpając lekko i rozglądając się, jakby bała się, że może stać jej się krzywda. Wstydziła się swojej reakcji podczas zabierania ciała jej syna, choć miała świadomość, że inni rozumieli jej rozpacz jako rozpacz matki, jednak obiecała sobie, że tym razem wszystko przyjmie godnie. Odsunęła krzesło uważając, by nie hałasować. Anna S. spięła się cała, ale nie pozwoliła sobie na okazanie słabości. Hardo atakowała matkę Piotra nieprzyjaznymi  spojrzeniami, torturowała ją milczeniem. To przestraszyło panią Teresę, która nie spodziewała się, że konfrontacja rozpocznie się w ten sposób. Uciekała wzrokiem. Splątywała palce, rozdrapywała skórki wokół paznokci. Wreszcie przemówiła.
-Proszę mi powiedzieć… Tamci panowie poinformowali mnie o tym malunku. Nie rozumiem tego. Kiedy patrzyłam na was w dniu waszego ślubu… A jednak coś się między wami popsuło? – Spojrzała pytająco na Annę, a wobec ciszy kontynuowała. – No tak, tak, musiało się popsuć, inaczej tak by się to nie skończyło. Ale nie o to mi chodzi. Proszę mi tylko powiedzieć… Czy zanim się pokłóciliście, zanim coś się zmieniło w waszej relacji… Czy Piotruś był szczęśliwy?
-Podejrzewam, że nie.
          Grymas bólu przebiegł po twarzy matki. Przez chwilę sprawiała wrażenie jeszcze starszej,  niż w rzeczywistości.
-Nie takiej odpowiedzi się pani spodziewała- zauważyła rozbawiona Anna.
-Czy pani nie ma sumienia?- Pani Teresa wolno wypowiadała pełne niedowierzania słowa.
-Ja po prostu nie mam sobie nic do zarzucenia. Jeśli Piotr był nieszczęśliwy ze mną, mógł odejść. Wolał uwolnić się w inny sposób? Dobrze! Nic mi do tego.
-Pani nie ma serca!
          Zmrużyła oczy i dłuższą chwilę wpatrywała się w teściową. Poruszała ustami, niszcząc niewypowiedziane słowa. Aż w końcu przemówiła;
-Być może…
          Teresa poczuła, że dłużej nie wytrzyma tej rozmowy. Wyszła pospiesznie, zostawiając Annę samą sobie z jej myślami.
***
          Podczas pogrzebu Anna stała z tylu tak, by nikt jej nie zauważył. Nigdy nie lubiła tych smutnych ceremonii, podczas których ludzie udawali, że nie pamiętają wad zmarłych. Dalsi znajomi wcielający się w rolę najbliższych przyjaciół również działali na nią jak płachta na byka. Dobrze wiedziała, że prawdziwi przyjaciele zawsze w takich sytuacjach milczą, bo sami  z trudem radzą sobie ze swoim bólem. Na pogrzebie ostatni raz zobaczyła panią Teresę. Nigdy więcej się nie spotkały.
          Z czasem Anna S. uwolniła się od wszelkich podejrzeń. Nie chciano też naruszać jej prywatności, więc nie poruszano w jej obecności tematów, które przypominały o Piotrze S. Oczywiście kiedy jej nie było, plotki brzęczały w powietrzu jak stado nieznośnych much i czyniły osobę Anny ciekawszą. Na spotkaniach literackich każdy chciał z nią porozmawiać, rozwinąć znajomość, spędzić wieczór przy kieliszku wina. Złośliwość stała się jedną z jej atrakcji, sarkazm i zburzenie traktowano jak żart dobrego przyjaciela. Irytowało ją to, ale im usilniej próbowała z tym walczyć, z tym większym pobłażeniem się spotykała. Niezwykłym był fakt, że to śmierć bliskiego człowieka doprowadziła do tego, że na nowo odżyła w zaszczytnym gronie, traktowana zresztą jak ktoś nowy i ledwie poznany.
          Otoczenie Anny S. nie okazało zdziwienia, kiedy ta związała się z innym mężczyzną. Owszem, związek z Piotrem uznawano za udany, ale nie było niczego nienaturalnego czy niewłaściwego w tym, że samotna kobieta potrzebowała partnera. Dziwiono się tylko, że wybrała sobie kogoś zupełnie innego, niż uprzednio. Adama O. poznała po koncercie. Miał w nim ważny udział, gdyż grał na fortepianie. Był wybitnym muzykiem i kompozytorem i Annie imponował fakt, że zwrócił uwagę właśnie na nią. Adam O. nie był subtelny ani romantyczny. W ich relacji nie było miejsca na powolne poznawanie siebie. On potrzebował kobiety, dla której mógłby być mistrzem. Ona nie potrafiła być sama, kiedy już poznała jak to jest związać się, dzielić z kimś życie. Zamieszkali razem w jego mieszkaniu. Anna S. miała nadzieję, że dzięki temu odzyska wreszcie spokój, że jej życie wróci na właściwy tor. Narodziła się w niej fascynacja Adamem. Ich związek przepełniony był namiętnością, jakiej nie posiadało małżeństwo z Piotrem.
          Adam O. był bardzo przystojnym mężczyzną. Szczupły, wysoki, miał niebieskie oczy, które sprawiały wrażenie zawsze smutnych. Jasne, przydługawe włosy przylegały delikatnie do szyi. Jakże zadziwiające były te szczupłe dłonie, które z taką prędkością uderzały o klawisze, by wznosić pieśni leczące dusze, tworzące ludzkie sacrum! A jednak kiedy przywodziła na myśl jego wygląd, pamiętała tylko irytujący uśmiech zadowolenia z siebie, nieobecne spojrzenie. Był zresztą nieobecny całym sobą. Wpadał w ciąg komponowania, cały dom rozbrzmiewał muzyką, a ona nie mogła z nim spokojnie porozmawiać. Zaczynała rozumieć, co czuł Piotr, kiedy go odtrącała od siebie. Doceniała jego zalety, choćby to, że był tolerancyjny wobec jej nałogu. Adam nie pozwalał jej palić w domu, a nawet kiedy wychodziła na dwór- musiała wysłuchiwać narzekań dotyczących marnowania płuc i głosu. Piotr S. potrafił jej słuchać. W nowym związku to Adam mówił.
-Pomyśl – zaczynał, tchnięty jakąś myślą- że istnieją ludzie, którym wystarczy przeżyć dobrze życie. Czyż to słowo „przeżyć” nie wzbudza w tobie obrzydzenia? Bo przecież powinniśmy dążyć do wyższych celów, a jesteśmy przybici do krzyża za skrzydła. Przestaliśmy stawiać sobie poprzeczki, poddajemy się bezwiednie globalizacji…
          Nie podążała już za jego ideą. Myślała tylko o tym, że jej partner myli się- bo przecież przeżycie nie może być takie proste, skoro Piotrowi się nie udało! Najgorsze jednak było rozdrapywanie ran. Pierwszy raz o jej zmarłego męża zapytał pół roku po tragedii. Leżeli wtedy wyczerpani miłością w łóżku, ona gniotła niezapalonego papierosa.
-Czy ty go kochałaś? – zapytał.
          Wsparła się na łokciach i usiadła.
-Ja… W sumie za co mogłabym go kochać? Owszem, był troskliwy i czuły, i byłam dla niego ważna. Widział we mnie zarówno kobietę, jak i artystkę. Starał się nawet zrozumieć moje humorki. –Uśmiechnęła się delikatnie. – Ale był taki niezdecydowany! Znaczy się… Nie wiem, jak to dobrze wytłumaczyć, wybacz. Może gdyby nauczył się mną rządzić… Ale co ja plotę, zupełnie jak jakaś wiejska kumoszka! Bo przecież potrzebowałam wolności jako artystka! Tylko że ja… Nigdy niczego sobie nie odmawiałam. – Ostatnie słowo  wyszeptała w zadumie, jakby zaskoczona, że wreszcie to do niej dotarło.
***
          Mijały kolejne tygodnie. W tym czasie niczego nie pisała. Czasem pozwalała sobie na drobną recenzję, która miała zapobiec temu, by Anna stała się „osobą, która napisała”. Chciała być żywa w tym, co ją współtworzyło. Niegdyś sądziła, że musi atakować tych, których nie popadli w zauroczenie pisaniem jako obcych, innych. Myślała, że tego wymaga od niej los, skoro mogła korzystać z silnie rozwiniętej wyobraźni i innych potrzebnych umiejętności. Teraz sama nie rozumiała do końca, czym są słowa przelane na papier. Natomiast Adam O. komponował od kilku dni, jednak niewiele słyszała z powstającego utworu, gdyż w tym czasie miało miejsce wiele wydarzeń kulturowych, w których musiała wziąć udział. Wreszcie ukończył swoje dzieło. Był z niego dumny niczym ojciec z syna. Niecierpliwie czekał na  powrót partnerki. W końcu zjawiła się zarumieniona od zimowego wiatru, ubrana w jedną z piękniejszych sukni- długą, czarną, z rozcięciem z boku.
-Anno! Chodź tutaj! Mam dla ciebie niespodziankę! Stań obok pianina. Myślę, że to dzieło mojego życia. A ty jesteś tą szczęśliwą kobietą, która może się nim  szczycić. Wiesz dlaczego?- Pokręciła głową. – Ponieważ zadedykowałem je właśnie tobie! Jesteś wspaniałą kobietą, która potrafi wzbudzić wenę i podziwiam to w tobie. Od dawna szukałem osoby, z którą mógłbym dzierżyć trud bycia wybitnym artystą. Teraz możesz wysłuchać tego, co się we mnie zrodziło.
          Palce uderzyły o klawisze. Rozbrzmiała melodia, burzliwe fortissimo. Dźwięki spadały jak gromy, akordy splatały się ze sobą w szalonym tańcu. Wytrzymała pierwsze minuty melodii. Potem zaczęły powracać wspomnienia. Kiedy pojawiły się w jej głowie, przyglądała się temu, na co wcześniej nie zwracała uwagi. Przypomniała sobie, że Piotr S. miał taki miły uśmiech! Jego brązowe oczy, ciepłe, pełne delikatności, która objawiała się w każdym jego słowie… Gdyby wtedy to zauważyła!
-Nie potrafię! Nie wytrzymam dłużej! Boże, uwolnij od bólu… - Złapała się porywczo za serce, które kłuło ostrzegawczo. – Przestań! Przestań grać!
          Nie przejął się jej okrzykami. Przymknął oczy w błogim uniesieniu. Jej reakcja również była przyjemna, gdyż świadczyła o tym, że słuchacze żywo reagują na jego sztukę. Cieszył się tym, że przysparzał jej cierpienia. Nie zważał, gdy Anna S. złapała się za  głowę, zakryła uszy, upadła na kolana i pochylała ku ziemi jak w transie. Przyszło jej na myśl, że melodia nigdy się nie skończy, że to głos Piotra zza światów, który ma ją ukarać za to, że wpatrywała się w swoje odbicie zamiast rozglądać się i doceniać to, co było zawsze obok niej. „Teraz wiem- pomyślała. Teraz wiem, że nie można igrać z miłością”. Bliskość, którą odrzuciła wołała ku niej z daleka, a ona nic nie mogła zrobić. Żadna siła nie była w stanie oddać jej uczuć, szczęścia, życia drugim człowiekiem i dla drugiego człowieka. Nic nie mogło oddać tego, co sama zniszczyła, ponieważ dopiero w pustce odkryła glorię i pełnię prostoty. A z pustki nic nie wraca, przygniecione bezdennym echem.
          Wreszcie wybrzmiały ostatnie dźwięki. Adam wpatrywał się spojrzeniem pełnym pychy w Annę, której z oczy płynęły łzy. Dopiero po chwili zrozumiał, że nie ma w niej podziwu, wzruszenia, poruszenia wzniosłością utworu ani wdzięczności. Zmarszczył brwi i Anna poczuła, że jest mu winna wyjaśnienia. Powstała. Czuła się naga i dłuższa chwila minęła, zanim zebrała się w sobie na tyle, by przemówić. Jej słowa brzmiały:
-Nawet w darze od kochanka widzę mojego męża.
16.10.14r.

3 komentarze:

  1. drastyczne i fascynujące

    OdpowiedzUsuń
  2. Kwiaty sypane przez dzieci, podczas uroczystości Bożego Ciała, na zawsze w moim ateistycznym, artystycznym serduszku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No zabij mnie, tak właśnie mi się skojarzyło to spadanie kartek. Piątka dla artystycznego serducha, może mi wybaczy obsesję nawiązań chrześcijańskich ;)

      Usuń