Natalii 'Fiszowi'
R.- niesamowitej dziewczynie, która
~spaja
ze sobą
ludzi, niszczy podziały
~daje
radość,
nie ocenia, zaraża
nadzieją
~pomogła
mi uwierzyć,
że
nie wszystko musi się
kończyć
„Wiesz-powiedziała mi rano matka. – Przyszedł Mesjasz. Jest już w
Samborze.” Tak napisał Schulz. Czytając te słowa, które przetrwały pierwszą
apokalipsę, jaką była wojna, czuł dziwny ucisk w żołądku. Zupełnie jakby Schulz
przewidział to, co miało się zdarzyć. Ale przecież to niemożliwe… Skąd taki
Schulz, Żyd w dodatku, miał znać plany Chrystusa? Nie dało się jednak
zaprzeczyć, że Mesjasz w końcu przyszedł, aby dokończyć dzieła zbawienia
ludzkości. Zgodnie z przewidywaniami Schulza wieść rozniosła się, kiedy On był
w Samborze.
Przede wszystkim ludzie mieli trochę za złe Jezusowi, że rozwala ich
system, tak świetnie opracowany przez pokolenia mądrych polityków. Tyle wojen,
tyle traktatów i zmian granic, by jako tako stworzyć skomplikowaną sieć relacji
pomiędzy cywilizacjami. Aż pewnego dnia zszedł On i nawet poczęcie dziecka
okazało się rzeczą niemożliwą do zrealizowania. Żadne metody typu in vitro nie
mogły nic zdziałać. Boga tak ciężko oszukać, kiedy nie chce być oszukany! Ale
śmierci też nie było, jakby Jezus ten ostatni akcent chciał położyć osobiście,
bez przyspieszania i zbędnego chaosu. Jezusowi absolutnie się nie spieszyło.
Zabierał ludzi jednego po drugim. My
może potrafilibyśmy wziąć ludzi i zwierzęta za synonimy. Ale Jezus nie mógł
brać ich tak hurtowo, jak baranki na rzeź, choć właściwie była to rzeź baranków
(i wmieszanych między nie wilków), tylko bardzo estetyczna i, siłą rzeczy,
przepełniona wartościami. Czasem zabranie jednej wsi stawało się kwestią nawet
kilku dni, a przecież Chrystus nie potrzebował odpoczynku, przerwy . Rozmawiał,
tłumaczył, tulił i uzdrawiał chorych, pomagając przejść na drugą stronę.
Niektórzy sami kierowali się do niego, prosili o jakieś drobnostki, które
właściwie nie miały znaczenia w obliczu trwającej apokalipsy. Zdarzały się
przypadki, z początku częste, później rzadsze, gdy ludzie prosili o
pierwszeństwo w odejściu. Z natury miłosierny Jezus zazwyczaj zgadzał się. Ale
po przemyśleniu wszystkiego ludzkość uczyniła mu wielki afront. Uciekali przed
im, z miejsca na miejsce, choć w końcu i tak ich odnajdywał. Kochali się w
sensie zgoła niezwiązanym z uczuciami, bawili się, kradnąc ostatnie chwile,
które dawały szansę na intensywne doświadczenie życia. Dni i tygodnie mijały.
Jezus miał naprawdę dużo do roboty, a czas dla ciała stanął w miejscu. W tej
sytuacji nie wypadało zapomnieć o apokalipsie. Ludzie przyzwyczaili się do
zmian w kwestii narodzin i śmierci. Mijały lata. Czasem pojawiała się wieść:
„Zabrał Damaszek” albo „Jest w Haikou”. Puste domostwa, osiedla i miasteczka
były ogołacane z luksusów i sprzętów, jak szczątki przez pracowite owady. A
prezydenci i inne ważne persony zatrudniały tym więcej ochroniarzy, im bliżej
był Niepożądany.
Człowiek, o którym pragnę opowiedzieć, nie przejął się zagrożeniem.
Cieszył się życiem, jak nigdy przed apokalipsą, choć nie myślał o zbliżającym
się końcu. Jakby utracił cel, ale nie utracił środków. Przypominał dziecko
wychowane w duchu skrajnego ustroju politycznego, nieznające innego świata. Był
idealnym człowiekiem, by wyciągnąć odpowiednie wnioski, naprawić co zepsute,
zakończyć życie z klasą. I może właśnie dlatego przyniosło to odwrotny skutek.
Nie udźwignął brzemienia odpowiedzialności. Miał przecież dwadzieścia lat. Był
dorosły, ale nadal naiwny. Każdego ranka myślał, że wszystko jest w jak
najlepszym porządku. Każdego dnia przekonywał się, że nie jest. Każdego
wieczoru obiecywał sobie, że zmieni świat na lepsze. Ecce homo w najczystszej
postaci.
Jednak pewnego ranka zabrakło mu wiary w to, że wszystko jest w
porządku. Przez długi czas leżał w łóżku, starając się wydobyć z ruchomych
piasków braku myśli. Pochłaniała go brudna biel sufitu. Odwrócił wzrok. Mimo
otwartego okna, z ulicy nie dobiegały żadne dźwięki. To go zaniepokoiło. Jego
sypialnia była położona tuż nad targiem, a okrzyki zachęcające do kupna
„najlepszej klasy towarów” powinny
rozbrzmiewać od świtu jak budzik. Ubrał się najszybciej, jak mógł. Wyjrzał
przez okno. Jego oczom ukazał się pusty plac, po którym przechadzał się
wychudzony kundel. Mężczyzna wybiegł z
domu. Miasteczko wyglądało na opuszczone. Tylko jego okno było otwarte. Na
drzwiach sklepów tkwiły tabliczki z napisem: „zamknięte”. Brakowało mieszkańców
spieszących się do pracy czy na zakupy. Zaciekawiła go owa niecodzienna
sytuacja. Postanowił się rozejrzeć.
Wolnym krokiem przemierzał ulice. Czasem dostrzegał w oknach zaniepokojone
twarze ludzi, ale po tym krótkim kontakcie wzrokowym szybko cofali się oni w
głąb bezpiecznych czterech kątów. Gotów był pomyśleć, że to przed nim ukryło
się całe miasto. Ta idea sprawiła, że poczuł się nieco lepiej, niż po
przebudzeniu. Doszedł do wniosku, że doszukiwanie się bezsensu w życiu
codziennym było marnowaniem czasu, skoro ostatecznie bezsens pojawił się in
persona.
Drugiego człowieka spotkał
bezpośrednio dopiero dwa kilometry od domu. Na ławce przed drewnianą chatą
siedział staruszek. Wyraźnie ucieszył się na widok mężczyzny. Mrugnął okiem jak
do kogoś, kto jest wtajemniczony w dowcip. Dał znak mężczyźnie, by usiadł,
czego ten jednak nie uczynił.
- O co w tym wszystkim chodzi? Gdzie
wszyscy się podziali?
Staruszek zachichotał i mimo sieci zmarszczek na twarzy, przez chwilę
przypominał mężczyźnie dziecko. W końcu pokiwał głową i odparł pogodnie:
-Ty jesteś chyba jedynym z
przebywających w tym mieście, który nie wie, co tu się w tych dniach stało.
Mężczyzna stłumił wrażenie, że skądś zna te słowa. Zamiast tego
przypomniał sobie, że rzeczywiście cały poprzedni dzień spędził w pokoju.
Najpierw był zajęty pisaniem ważnego eseju, potem za dużo wypił i w efekcie
przespał dużą część dnia i całą noc.
- Nie jesteś najinteligentniejszy, co? –
Śmiech staruszka zaczął mu działać na nerwy. – A może to dlatego, że wy,
młodzi, do niczego nie przywiązujecie wagi. Jezus w końcu zaszczycił wizytą
nasze miasto. Najwyższy czas! Ostatni będą pierwszymi, chłopcze, a prawdę mówiąc, mieszkamy w dziurze, nie?
Ludzie się zamknęli w mieszkaniach, widziałeś? Tacy naiwni… Niczego nie
nauczyły ich relacje z innych miejsc. Ale pan chyba nie ma zamiaru się zamykać,
skoro przechadza się pan po ulicach, gdzie On może pana znaleźć choćby
przypadkiem?
-A na co się zamykać!? – krzyknął
przestraszony mężczyzna. – Musimy uciekać do innego miasta! Nie poddawajmy się
od razu, kiedy mamy szansę jeszcze pożyć!
-Nic z tego – oznajmił staruszek, jakby
tylko czekał na wezwanie do ucieczki. – Poświęcili nas. Ktoś zadzwonił, proszę
ja ciebie, do znajomych w innym mieście, rozniosło się i masz, zamknęli nas. Drogi
zablokowali, dookoła miasta wystawili milicję i spróbuj się zbliżyć! Łudzą się,
że jak On skończy z nami, to go tu zatrzymają. Chciałbym zobaczyć, jak idzie do
nich po wodzie, he, he, he!
- No dobrze, ale co pan zamierza?
-Panie, ja już tak długo na niego czekam,
że zaczyna mi się nudzić. Gdybym wiedział, gdzie jest w tej chwili, wyszedłbym
mu naprzeciw. Co, mam się go bać? Moja Stefcia poznała go już dziesięć lat
temu, na pewno zdążyła się za mną wstawić. Dwójkę dzieci pochowaliśmy i ani
słówka nie powiedziała przeciwko Niemu, a nawet upominała mnie, kiedy
zaczynałem bluźnić. No powiedz pan, czy komuś takiemu odmówiłbyś, gdyby się
chciał wstawić za bliskim? – Spojrzał na mężczyznę z triumfem. – Ale panu to
radziłbym do kościoła pójść. Niespokojny jesteś chłopcze, a to zły znak.
Mężczyzna wzruszył ramionami i bez słowa opuścił staruszka. Uznał, że
może rzeczywiście powinien odwiedzić świątynię. Dawno tam nie zaglądał.
Wiedział , iż ma sporo na sumieniu. Na dalszej drodze nikogo nie spotkał, za to
w domu Bożym zgromadziła się grupa mieszkańców miasta. Część z nich modliła się
w nawach głównych i zakamarkach przybocznych kaplic. Zewsząd słychać było
przeplatające się słowa koronek i odgłosy przesuwanych paciorków różańca. Tę
grupę stanowili głównie starsi, dla których modlitwa była czymś zwyczajnym w
związku z codzienną praktyką, a jednocześnie niezwykłym pokarmem dla duszy,
którym kolejne pokolenia uczyniły wytwory sztuki takie jak teatr czy opera. Niektórzy
z młodych wrócili. Czekali w kolejce do konfesjonału, by wykorzystać ostatnią
szansę na przeniknięcie do sfery sacrum. A przy ołtarzu stał On. Mężczyzna nie
widział Jego twarzy, ale ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że to Mesjasz. Biała
szata lśniła. Uniesione dłonie wciąż nosiły ślady po gwoździach. Zdawało się nawet, że od całej Jego postaci
biła niezwykła aura.
-Zaprawdę, powiadam wam! Wy, którzy tak
żarliwie prosicie teraz Ojca o łaskę, zbliżcie się do mnie bez obawy! Czyż nie
czuwaliście, jak wam przykazałem? Podejdźcie, a otrę łzę z waszego policzka,
tak jak było to przepowiedziane w Piśmie. Razem udacie się do miejsca, które
wam obiecałem.
Jego głos był ciepły. Zdawał się wstrząsać posadami świątyni, a jednocześnie
dawał poczucie bezpieczeństwa, jakie odczuwa dziecko, kiedy słyszy uspokajający
szept matki. Słowa zawierały wspaniałe obietnice, ale… nie dotyczyły one mężczyzny. Młodzieniec nie
czuwał. Nie prosił o łaskę. Już dawno zapomniał o prorokach i ich księgach. To
nie jego witano. Spuścił głowę i przemknął do bocznej nawy. Stanął na końcu
kolejki, by w końcu, po tylu latach, stanąć twarzą w twarz z własnym sumieniem.
Co jakiś czas przybywali nowi ludzie, również spragnieni łaski. Na niektórych
twarzach znać było przerażenie, inne wyrażały bezgraniczną rozpacz, jakby część
oczekujących na spowiedź wcale nie wierzyło w odkupienie win i tkwiło w kolejce
z braku lepszego wyboru. Jednak nawet ci, w których przemiana dokonała się tak
późno, odchodzili od konfesjonału uśmiechnięci i wyciszeni, by dołączyć do
grupy, która cicho rozmawiała z Mesjaszem. W pewnym momencie światłość na
krótko napełniła kościół, a ludzie, którzy pojednali się z Jezusem, zniknęli w
ciągu paru sekund. Zbawiciel stanął przy ostatnim z oczekujących na
rozgrzeszenie i rozpoczął z nim rozmowę, ale nie było słychać, o czym mówią. Wkrótce
i on zniknął, choć już nie towarzyszył temu blask. Jezus zbliżył się do
kolejnego grzesznika. W ten sposób kolejka zaczęła się zmniejszać z obydwu
stron. Mężczyzna przestał się odwracać i wpatrywał uporczywie w kraty
konfesjonału, za którymi dostrzegł starego proboszcza. Czas mijał. Ludzi
ubywało. W końcu po odbytej spowiedzi zniknęła też kobieta przed nim i przyszła
kolej na niego. Wtedy poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Odwrócił się i ujrzał
Mesjasza, którego majestat zdawał się być niemożliwy do pojęcia. Jednak
najbardziej martwił go fakt, że nie zdążył.
-Chryste… Czy możesz zabrać mnie za
chwilę? Wystarczy mi parę minut – wyszeptał błagalnie.
-Dobrze, moje dziecko. – Jezus
uśmiechnął się.
Mężczyzna odetchnął, ale ulga trwała krótko. Mesjasz zabrał księdza.
Świetne opowiadanie, brak mi słów !
OdpowiedzUsuńGeneralnie, tak czy inaczej, wszyscy będziemy osądzeni i powinniśmy o tym pamiętać.
A tak przy okazji, mój dziadek urodził się koło Sambora :D
Dziękuję serdecznie za ciepłe słowa!
Usuń