wtorek, 31 marca 2015

Historia absurdalna owinięta w bawełnę (2015)



Marcinowi S.- przyjacielowi. 
Mentorowi. Przyszłemu krytykowi. Wspaniałemu człowiekowi.
          Wszystko zaczęło się w dniu, w którym do naszych drzwi zapukała milicja społeczna. Ci jedyni w swoim rodzaju komornicy zazwyczaj zabierają dzieci takie jak ja – poranione psychicznie z milionów różnych powodów. Czasem ratują je od biedy ich rodziców, by później pieniędzmi wesprzeć rodzinę zastępczą. Nigdy nie rozumiałem praw, które rządziły tymi instytucjami, a kiedy pytałem o to ojca, słyszałem tylko:
-Cichutko, syneczku, nie zadawaj tak trudnych, nad wiek dojrzałych pytań, głuptasie kochany bo cię spiorę tak, że na tej twojej pupie delikatnej nie usiądziesz.
          Więc nie pytałem. W każdym razie z nami było inaczej. Dwie starsze panie przyszły bez zapowiedzi do naszego domu, obejrzały siniaki na moim ciele, wypytały o nasze relacje i obraziły się, kiedy nie wytrzymałem i wyrzuciłem im, że zachowują się w sposób bardzo zbliżony do wścibstwa. Oburzyły się srodze i otworzyły usta w wyrazie zdumienia bezczelnością smarkacza- czyli mnie. W tej chwili przypominały karpie, które jedliśmy na święta. Myśląc o tym porównaniu, wybuchnąłem śmiechem. Już wtedy domyśliłem się, że źle się to dla mnie skończy. Ojciec chyba też to wiedział, gdyż próbował ratować sytuację. Położył przed paniami ciasto, które kupował tylko raz do roku, na moje urodziny.
-Smacznego! – wykrzyknął w popłochu, czerwieniejąc na twarzy. – Kupuję ciastka mojemu synkowi co tydzień, odpocznie od nadmiaru słodyczy, syneczek kochany. Proszę się częstować, nam to się dawno przejadło, nam nie trzeba. Tak, tak, ja ciastka kupuję synowi, a ktoś musiał źle usłyszeć coś od kogoś i wyszło, że biję Bartusia. No co za głupstwa! Ja? Uderzyć Bartusia? Prędzej by mi ręka uschła! – I schował dłoń za plecami, bo obaj z przerażeniem zauważyliśmy, że jakaś się sucha ta ręka zrobiła.
          Starsze panie zresztą nie zwracały uwagi na to, co mówi ani jak jego ręka wygląda. Bez opamiętania rzuciły się na ciasto, rozrywały kruszonkę łapskami, żuły ją, jakoś nie mogąc przełknąć, oblizywały palce, a w tym wszystkim były niemal identyczne. Widok tych harpii, które pożerały jedyną miłą rzecz, jaką dostałem od tatusia w przeciągu roku zadziałał na mnie niezwykle drażniąco.
-Won, babska! – krzyknąłem niespodziewanie, aż cała trójka podskoczyła. – Won od mojego ciastka! Tatuś na moje dwunaste urodziny mi ciastko kupił! Nie oddam go wam, żebyście cały torcik miniaturowy, słodki wyżarły! A  tatuś ma prawo mnie bić i będzie mnie bił ile zechce! Pas sam mu nawet podam, kiedy mnie o to poprosi! I siniaki sam ukryję, jak się będę wstydził, żem był nieposłuszny, bo kary zawsze słuszne dostaję! Ale prześladować tatusia nie będziecie, bo jak on wam się wywinie to wy i tak nie poznacie! Ha, żebym ja z kolegami w szkole nie rozmawiał, to byłbym dziecko nieświadome. Ale teraz wszystko mi jasne, że wy najlepiej to umiecie łapać tych biednych, co chcą dobrze, ale sobie nie radzą i myślą, że wyście z pomocą, a wy rozdzielacie matkę od dziecka, brata od siostry. Ale tacy, jak mój tatuś się nie dają, bo wy za głupie jesteście i byle ciastkiem, byle torcikiem się dacie omamić!
          Chwilę stałem tam w błogim uczuciu spełnienia, a potem przyszło otrzeźwienie. Wydałem tatusia mojego, opiekuna mojego! Stał naprzeciw mnie, patrzył oniemiały na swego Brutusa, na zdrajcę zapchlonego- na mnie. Również starsze panie nie kryły oburzenia. Ich grdyki na tłustych, obwisłych szyjach drgały nerwowo. Jedna po drugiej splunęły mi pod nogi.
-Pada- wycedziła przy tym jedna.
-Dach wam przecieka – wysepleniła druga.
          Było to jawne kłamstwo i chciałem nawet zareagować, ale wtedy tatuś chwycił mnie za podbródek i walnął w nos, który chyba się złamał, bo coś chrupnęło i strzyknęło w nosie. Starsze panie spojrzały na mnie z uprzejmym zainteresowaniem, jakby czekając, czy oddam, a jeśli tak, to jak silno. Odezwała się jednak we mnie natura dziecka przekornego, więc spuściłem głowę, zalałem się łzami i wykwiliłem ciche: „Przepraszam, tatusiu”. To dopiero rozwścieczyło panie! Oznajmiły mi, że zabierają ojca, gdyż nie potrafię go należycie wychować. Oskarżyły mnie o poddanie się jego sadystycznym skłonnościom. Szczerze mówiąc , nie wiedziałem, o co im chodzi, bo zawsze wychodziłem z założenia, że jak mnie biją, to biją – trudno, nie ma ucieczki. Mimo to cieszyłem się, że- tak czy inaczej- wywalczyłem sobie „wolność”. Chciałem jednak podrażnić się jeszcze chwilę z tymi wiedźmami, więc siląc się na jak najbardziej niewinny ton, wyszeptałem:
-Ale… jak ja sobie poradzę?
          Wszystkie kobiety, jakie znałem- nauczycielki, sąsiadki, a już na pewno nieboszczka matka- słysząc ten ton, same zalałyby się łzami i niczego by mi nie odmówiły. Pewność, że i tym razem to zadziała, okazała się wyjątkowo niewłaściwa. Zapomniałem,  że istnieje ogromna różnica między kobietami, staruszeczkami, dziewczętami, a starymi prukwami, których starość najbardziej objawia się w słowach i zachowaniu, jakby pierwszą twierdzą, która została zdobyta przez mijający czas, było serce, niegdyś pełne ciepła, teraz służące tylko do fizycznych prac takich jak pompowanie krwi.
-Zamieszkasz ze swoim wujostwem – wysepleniła ta druga ze złośliwym błyskiem w oku.
-Nie! – zawył nieludzko ojciec. – Tylko nie z nimi! To degeneraci! Zepsują mojego syneczka jeszcze posłusznego! O, bodaj bym nigdy się nie ożenił, bodaj bym syna swego nie spłodził w noc upalną, pełną zatracenia i pustych wyznań, bodajby się ten syn nigdy nie narodził, niż do tych straceńców, których znać nie chcę, a z wyboru swojego wręcz nie znam, miał być dołączony.
          Klęknął przede mną i położył dłonie na moich ramionach. Nigdy wcześniej nie widziałem u ojca tak czułego gestu, więc tym mocniej odczułem naszą rozłąkę. Nie chciałem zawieść ojca w takiej chwili, więc powstrzymałem drżenie ciała i wykrzywienie ust. Udawaniem niewzruszonego być może pokonałem wreszcie staruchy, ale już nie miało to takiego znaczenia. Hierarchia wartości nigdy nie będzie stała.  Można się nią posługiwać tylko w odniesieniu  do spraw teraźniejszych lub nieodwoływanie błahych.
-Synku- zaczął ojciec. – Syneczku… Pamiętaj o moich zasadach. Nie zadawaj się zbytnio z ludźmi, nie szukaj przyjaciół, nie kochaj dziewczyn, bo od tego są same kłopoty, takie jakie mieliśmy z twoją świętej pamięci mateczką. Nie łap życia za ogon. Pozwól innym tobą kierować, tak, jak mi na to pozwalałeś, kiedy bałeś się dzieciątko zabiedzone razów kijem zadanych. Sam los będzie twoim katem! Ja za kilka lat odnajdę cię i sprawdzę, czyś zalecał się do moich wskazówek. A jeśli nie, to ci zęby syneczku powybijam. Natomiast, za dobre sprawowanie nagroda cię czeka i znów się złączymy, kiedy w mojej starości będziesz mi płacił alimenty.
          To był przełom w naszych relacjach. Mogłem przyjąć bicie bez mrugnięcia okiem, bez najcichszego jęku, skargi zbolałej pupy. Ale mojej wolności przyszłej,  wliczając w to przede wszystkim przyszłość stanu finansowego,  oddać tak po prostu nie mogłem! Zrobiłem dwa kroki do tyłu, a moje miejsce w uścisku z ojcem natychmiast zajęły starsze panie.  Już obściskiwały go, już ocierały jego łzy, już tuliły jego szczęki kwadratowe i głaskały policzki nieogolone, szorstkie. Widziałem sztuczność w minach, w pozach ojca i musiałem odwrócić się, żeby nie zwymiotować, obrzydzony tą grą. Kiedy poczułem się nieco lepiej, odwróciłem się, ale mój ojciec odchodził ścieżką koło domu, podtrzymywany przez silne ramiona staruszek. Podmuch wiatru zatrzasnął drzwi i tyle ojca widziałem.
          Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po tym dość niespodziewanym odejściu, było pozbycie się łachudry czasu, okruchów przeszłości. Podbiegłem kroczkami drobnymi, dziecięcymi do kuchni, spod zlewu wyjąłem trzy butelki pełne wódki, „na później” ostałe, na czarną godzinę, która nadeszła zbyt niespodziewanie, by z niej skorzystać. Przepełniony chęcią zemsty chwyciłem butelki, otworzyłem je i odwróciłem do góry dnem, aby pozbyć się demona, co opętał tatę mojego, aby mieć satysfakcję, żem się zrewanżował. Mina szybko mi zrzedła, bo, choć długo trzymałem tak butelki i wódka się lała i lała, to wcale jej nie ubywało. Przyparty do muru, a nie mogąc przyznać się do klęski, z impetem rzuciłem jedną z butelek o ziemię. Nie tylko, że się nie rozbiła, ale i zdawało mi się, że butelka błyszczy i migocze. Robiłem wszystko, by tę butlę rozbić, ściskałem ją nawet kowadłem i tłukłem w nią młotem, ale nie pojawiła się na niej nawet rysa. Przez głowę przeszło mi, że to chyba diament. Nie bacząc na jego wartość, odłożyłem wszystkie trzy butelki pod zlew i zacząłem się pakować. Byłem ciekawy tak długo nieobecnego w moim życiu wujostwa, a jednocześnie bałem się ich, jako czegoś, co mogłem mieć, gdybym urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, to znaczy gdzie indziej. Nie trzeba być wielkim szczęściarzem, żeby nie urodzić się w bagnie. My- ci niby gorzej urodzeni- wpatrywaliśmy się z podziwem, zazdrością i pogardą na szczeniaki, które czuły się nieszczęśliwe i zniewolone, bo musiały wrócić na noc do domu czy pomóc przy pracach domowych. Obrażały się na swoja rodzinę za biedę, która nimi targała. A czasem nawet to nie było ich problemem, czasem ich jedynym problemem było to, że dostali za dużo piękna i dobroci. Cieszyłem się, że nie utraciłem umiejętności doceniania, więc z czasem doceniłem fakt, że ja się w bagnie urodziłem.
          W plecaku nie miałem wiele- kilka zdjęć taty, portfel z drobnymi, których nie zdążył wydać na swoje pasyjki, bluzę, spodnie, bieliznę, legitymację szkolną. Na końcu przygotowałem sobie herbatę w termosie i kanapki. Ruszyłem w drogę.
          Szedłem, szedłem, szedłem, szedłem, szedłem, a kiedy zmęczyłem się równym, lekkim krokiem i przyjemnym tempem, szłem, szłem, szłem, szłem, tupiąc, człapiąc, włócząc nogami, a kiedy i to wyczerpało do ostatka moje siły, czołgałem się, czołgałem, czołgałem. Dość szybko dotarło do mnie, że im bardziej staram się oszczędzić siły, tym bardziej je tracę, że jeśli w pewnym momencie prawdziwie się zatrzymam, już nigdy nie ruszę dalej. Zacząłem więc biec, wiatr rzucał mną na prawo i lewo,  a ja poddałem się mu i wreszcie wzleciałem. Stałem się jednością z podmuchem wiatru, atakowałem potężne drzewa, wzbijałem drobny pył, tworząc jego chmury. Czułem się lekki, wolny, swobodny, a jednak tak silny! Kiedy krzyczałem z radości, mój krzyk był świstem. Wokół mnie przeplatała się karuzela porywistych barw, halnych zapachów. W końcu zdecydowałem się zrobić sobie przerwę, aby móc się posilić.
          Otworzyłem plecak i zacharczałem przerażony, gdyż była w nim diamentowa butla, tak misternie odłożona wcześniej przeze mnie pod zlew. Postanowiłem ostentacyjnie ją zignorować. Oprócz niej, w plecaku znalazłem kartkę papieru, długopis i jedno zdjęcie z tatą, ostatnie, jakie mi zostało. Żadnych ubrań, prowiantu. Wszystko było skupione na tym, by nie wybiegać naprzód. Zdziwiło mnie jednak to, że zdjęcie ciążyło mi okrutnie, było cięższe niż cokolwiek, co próbowałem niegdyś dźwignąć, a więc spiąłem mięśnie, zacisnąłem zęby i z bólem serca (i mięśni) wyrzuciłem pamiątkę. Wyjąłem też kartkę i długopis, ponieważ wierzyłem, że to znak, drogowskaz, co powinienem zrobić. Jedynym, co przyszło mi do głowy, było napisanie wiersza. Nigdy tego nie robiłem, czasem tylko podsłuchiwałem, jak swoje dzieła recytują dziewczyny z klasy lub mój kolega Orcio (który miał swój udział w mojej przygodzie). W przypadku damskiej części grona poetyckiego były to dziecinne próby, w których nieustannie powtarzało się: miłość- miłość – szlachetność – dobro- poświęcenie- miłość- podziw- wielkość- przyjaźń- magia- miłość- ratunek- miłość- przyjaźń- radość – miłość. Miałem czasem ochotę krzyknąć na nie, by zrozumiały, że aby stworzyć prawdę, trzeba wpleść pomiędzy te pojęcia: śmierć, ból, nienawiść, zemstę, śmierć, samotność, piętno, niechęć, zmęczenie, przegraną. Jednocześnie wiedziałem, że to, o  czym mówiły, też jest ważne. Przeanalizowałem to zdobyte mimochodem doświadczenie, przysiadłem na ściętym pniu przy drodze, włożyłem sobie źdźbło trawy między zęby i napisałem:
Masochista leczy swoją dumę,
Zrywa przyjaźń z nauką.
Wreszcie może przyznać, że jest normą.
          Czułem, że trafiłem w sedno, ale musiałem upewnić się, zapytać kogoś, kto nabył doświadczenia. Z lekcji polskiego pamiętałem, że musi to być starzec, najlepiej ze szkiełkiem i siwymi włosami. Nikogo takiego na ścieżce nie spotkałem, ale dostrzegłem dwa stare, wysokie drzewa. Wypuszczały korzenie.
-Jestem Bartuś – powiedziałem po prostu.
-Wiesiu, Wiesiu, czy ludzie słyszą nasz szum? Czy widzą tylko cień i owoce, czy wiedzą o tym, że wpływamy na teren, że panujemy nad wodami gruntowymi?
-Och, Zbyszku, jesteśmy tylko drzewami, aż drzewami…
-Chciałbym przeczytać wiersz! – krzyknąłem, bo bałem się, że mnie nie słyszą. - Masochista leczy swoją dumę, zrywa przyjaźń z nauką. Wreszcie może przyznać, że jest normą. Koniec.
          Czekałem na komentarz, choćby najbardziej krytyczny. W końcu jabłoń przemówiła:
-Znakomity utwór! Pokazuje głębię świata! Ach, uniwersalizm ludzkich wad… Co tu dużo mówić- urzekłeś mnie, Zbyszku! Znów ukazałeś swój niezwykły talent! Jestem pełna podziwu…
-Dziękuję, Wiesiu- odparł z powagą dąb, co wprawiło mnie w osłupienie, jako iż przywłaszczył sobie moje dzieło w mojej obecności.
          Zrozumiałem. Drzewa nie potrafiły przyznać, że ktoś młody działa, nabiera doświadczenia. Same też pewnie coś tworzyły, jak to stare drzewa, ale nie mogły przy tym uwierzyć, że ktoś kiedyś je w tym zastąpi. Tymczasem po młodzieńczej wędrówce zawsze czeka człowieka zapuszczanie korzeni,  a otwarty młody przemienia się w skupionego na  sobie i swoim środowisku starca. Mógłbyś posądzić dąb o przywłaszczenie sobie mojego sukcesu, ale zachciało mi się płakać- z dwóch powodów. Po pierwsze uświadomiłem sobie, że za kilkadziesiąt lat zapewne go zastąpię.  Po drugie pomyślałem, że odebrałbym mu jedną z nielicznych rzeczy, jakie posiada. A choć nigdy niczego nie obiecywałem,  gdzieś wewnątrz mnie osiadło postanowienie, że nigdy nikogo nie złamię tak, jak ja zostałem złamany, skrzywdzony, zepsuty.
          Wypuściłem kartkę z rąk i spokojnie patrzyłem, jak porywa ją wiatr, a ona w locie rwie się, drze, płowieje. Wirowała wokół mnie, a ja, próbując podążać za nią wzrokiem, oglądałem się na wszystkie strony. Nagle na końcu drogi, jak zjawa pojawił się mój kolega szkolny, Orcio, o którym napomknąłem przy rozważaniach na temat poezji. Lubiłem przebywać w jego towarzystwie i jego osoba działała na mnie uspokajająco. Trochę było mi go żal, bo był prawie ślepy i chłopcy z klasy często wyśmiewali się z niego, dokuczali mu. Orcio był ofiarą również na własne życzenie, bo, szczerze mówiąc – pomyleńca z siebie robił. Nie wiedział, że poetą można być tylko, gdy jest się dorosłym lub tylko wobec siebie. W innym przypadku kryć się trzeba, bo skończy się jako lizus, recytujący na stole na lekcjach plastyki. Tak zresztą skończyły poetki z naszej klasy.
          Osobiście lubiłem jednak Orcia i jego pasję. Obaj mieliśmy problemy z ojcami, obaj przeżyliśmy stratę matki. Pożałowałem, że wyrzuciłem wiersz. Zacząłem go rozpatrywać w pamięci, aby, tak czy siak, przedstawić go koledze, ale coś rozproszyło moje myśli. Orcio miał zwieszoną głowę, pociągał nosem. Znów miał parszywy nastrój. Podbiegłem do niego.
-Co ty robisz!? – huknąłem. – Możesz się przeziębić!
-Ja? Płaczę sobie z Panem Bogiem.
-Tu nikogo nie ma!
-Właśnie o to chodzi. Potrzebuję samotności, ale potrzebuje tez przyjaciela. Nie zniósłbym odrzucenia. Zwariowałbym, zwariowałbym! – Jego ton stał się gorączkowy, jego wzrok przeszywał mnie do szpiku kości. – Ja szepczę,  On mnie słyszy, wiem, że mnie słyszy, słyszy mnie!
-Odpowiada? – spytałem zaintrygowany.
-Nie! Nie słuchasz mnie! Przecież … ja potrzebuję samotności. Nie, pozorów samotności! Nie mogę sobie pozwolić na omyłkę, teraz to życie albo śmierć. Potrzebuję pozorów samotności, aby się jej pozbyć. Próbowałeś kiedyś odrzucić od siebie coś, czego nie masz? Nie tylko nie da się, ale męczysz się jak ta szkapa, jak ta szkapa co się pnie w górę, pnie się górę i wlecze kopytami, wlecze kopytami, ale nie może dać sobie rady i jej wędrówka… -Nagle zamilkł.
-Nie samotności ci trzeba. Zatracasz się w niej. Musisz wyjść do świata! –Starałem się nadać głosowi entuzjastyczną barwę. – Chodź, spotkamy się z chłopakami! Musimy tylko znaleźć jakiś trzepak – myślałem gorączkowo. – Pod każdym trzepakiem są przecież chłopcy.
-Ty nie zauważyłeś. -  Uśmiechnął się smutno. – Nie ma już trzepaków. Nie ma już dzieci. To tylko symbole, to tylko symbole…
          Przeraziło mnie to, co mówił Orcio. Chciałem krzyknąć, ale głos uwiązł mi w gardle. Przecież wciąż byliśmy my, strażnicy młodości, dzieciństwa, niewinnych zabaw! Próbowałem się opanować, by móc przemówić, ale nie zdążyłem- nadeszły one.
          Szły od strony miasta. Nagie, spragnione krwi, przepełnione wściekłością. Ich obwisłe piersi kołysały się, uderzały o siebie, kiedy kobiety zahaczając o swoje kościste łokcie, tańczyły skocznie. Niektóre niosły ze sobą wielkie kotły, inne plotły wianki, by potem kłaść je na głowach, strącać i rozdeptywać. Nie okazały zdziwienia na nasz widok, nie były zawstydzone nagością. To my odwróciliśmy wzrok, nieprzyzwyczajeni do widoku kobiety w pełnej okazałości. Pozazdrościłem Orciowi pół-ślepoty, dzięki której widział obraz przez mglę. Chłopięca niewinność została nadszarpnięta, a nasza reakcja tylko rozwścieczyła tłum.
-Nie widzicie, że się buntujemy!?
-Nie widzę – odparł szczerze Orcio.
          To był najmniej odpowiedni moment na to, by być szczerym. Oczywistym było, że Orcio zostanie źle odebrany. W końcu nie co dzień spotyka się niemal ślepego chłopca, który wałęsa się po rzadko uczęszczanej ścieżce. Kobiety zasyczały gniewnie, a jedna z nich zbliżyła się do nas, pokonując dzielącą nas odległość kilkoma susami. Pomyślałem, że to przywódczyni stada, ale może to tylko takie głupie wrażenie było, bo była najwyższa, najszersza w ramionach, ale i najładniejsza z nich, mówiąc nieobiektywnie. Jej aryjska uroda stwarzała pozory delikatności, które zostały potraktowane bombą atomową, jak tylko naprężyła mięśnie. Na wszelki wypadek zrobiłem trzy kroki w tył, zostawiając kolegę samego na polu walki. Orcio stał się gladiatorem.
-Podziwiaj nas! – ryknęła blondynka.
          Orcio wzruszył ramionami. Nie wiedział właściwie, co się dzieje. Podejrzewam, że nawet gdyby pojął, że jedynym wyjściem jest głosić słuszność buntu, nie zrobiłby tego, nie znajdując w nim tej słuszności.  Oczywiście ja też nie miałem pojęcia, przeciw komu lub czemu bunt jest wycelowany. Nie wierzyłem w samą ideę buntu. Jednak naguski musiały pielęgnować w sobie jakiś żal, jakąś urazę, gdyż ich gniew nawet biednego Orcia nie ominął. Na znak dany przez chyba-przywódczynię,  bachantki pochwyciły mojego kolegę, ściskały go bez czułości, targały nim jak wyrzuty sumienia (moje wyrzuty sumienia, żem stał jako bierny obserwator, jak Rosjanin za Wisłą w czterdziestym trzecim).
-Jestem niewinny! – krzyknął Orcio patrząc na mnie, a zabrzmiało to dwuznacznie. Nie wiedziałem bowiem, czy ma na myśli winę wobec kobiet czy niewinność chłopięcą. – Ratuj mnie, Bartek, ratuj!
          Naprawdę chciałem mu pomóc i prawie zrobiłem krok do przodu, ale powstrzymał mnie widok nagich ciał, od których już nie chciałem odrywać wzroku. Wręcz przeciwnie, ten widok hipnotyzował mnie, pochłaniał. Poczułem dziwne uczucie podniecenia. Mój oddech przyspieszył. Dłonią odruchowo sięgnąłem do gardła i wyczułem na mojej twarzy szorstki, nieznajomy, intrygujący w dotyku – zarost. Jak ślepiec badałem dotykiem swoją twarz, która nawet w  okolicach oczu, czoła nie była już gładka, gdyż poryta zmarszczkami. Kobiety przeszły, unosząc ze sobą wyrywającego się, bijącego ich dłońmi zaciśniętymi w piąstki mojego kolegę, a ja dostrzegłem, że moje ramiona stają się szerokie, że na mojej szyi uwypukla się jabłko Adama. Wreszcie oswoiłem się z nową rzeczywistością, w której przyszło mi odgrywać rolę człowieka, którego zrobiono mężczyzną. Trud okazał się nie mieć sensu- chwilę potem spadł obfity deszcz, który zmył ze mnie tę maskę. W dalszą drogę ruszyłem znów jako Bartuś. Nie tęskniłem za osobą, którą pozostawiłem w strugach deszczu.
          Słońce wyszło zza chmur dokładnie w tym momencie, kiedy zobaczyłem wielki, staroświecki dom, zbudowany na kształt surowej cegły.  Podszedłem do drzwi, przeczytałem: „Państwo tacy, a tacy”. A więc odnalazłem ich. Odetchnąłem głęboko. Chwyciłem za kołatkę w kształcie dziwacznego ptaka. Zastukałem dwa razy. Bałem się wykonać trzecie uderzenie, gdyż każde zapukanie w ten sposób huczało w uszach, jakby miało w każdej chwili rozsadzić drzwi. Z drugiej strony nie wyobrażałem sobie drogi powrotnej. Wiedziałem, że jeśli będę walił nieustannie, to w końcu ktoś będzie musiał mi otworzyć, w myśl zasady biblijnej – szukałem wujostwa, więc muszę je znaleźć; pukam, więc drzwi muszą się otworzyć. Orcio byłby ze mnie dumny.
          Usłyszałem odgłos odsuwanych zamków, przekręcanych kluczy, skrzypnięcie drzwi i oto stali przede mną. Nawet bez napisu przy drzwiach bym ich rozpoznał. Ciocia była niewiarygodnie podobna do mojego taty. Spoglądałem z zachwytem na jej oczy, na kości policzkowe, na surowe rysy twarzy. Była z gatunku tych ludzi, którzy są tak brzydcy, że aż piękni. Wujek wyglądał jak typowy szlachcic. Widać było, że głodu nie cierpi. Uwagę przyciągały jego sumiaste wąsy, z końcówkami podkręconymi ku górze. Kiedy dojrzałem sposób, w jaki na mnie patrzyli, wszystkie moje obawy odeszły jak za machnięciem zaczarowanego patyka. Wujek uśmiechał się przychylnie. Ciocia złożyła dłonie w zachwycie. Pochyliła się nade mną, spojrzała na mnie przez łzy. Były to łzy wzruszenia.
-Patrz! Oczy jak jajka… - szepnęła. – Bartuś. Barteczek.
- Z tymi oczami to po prostu lubię jajka na miękko i kiedyś przez pomyłkę wbiłem oko, więc żeby nie wyglądać dziwnie…
-Cii… Już nie ważne, nie ważne. Tak bardzo chcieliśmy cię poznać, ale twój tata zawsze był przeciwny. Cieszę się, że wreszcie zmienił zdanie, ale wyprawić cię samego… Co za pomysł! Boże, jak ty wyglądasz! Spójrz na niego, mężu! Przyszedłeś w znakomitym momencie, akurat jedliśmy kolację. Czy zrobisz nam tę przyjemność i zasiądziesz z nami do stołu?
-Oczywiście, ciociu – odparłem radośnie. Poczułem się kochany, chciany.
          Wprowadzili mnie do salonu. Na podłodze leżał perski dywan, na ścianach wisiały portrety (w większości przedstawiały ciocię i wujka) i wypchane głowy zwierząt. W każdym rogu pokoju czaił się wierny lokaj, gotów służyć pracodawcom. Wyglądali niemal identycznie, nie przejawiali żadnych oznak emocjonalności, stojąc niczym rzeźby w mundurkach. Na środku pokoju znajdował się ogromny stół, wokół którego ustawiono parę krzeseł. Stół zastawiony był wszelkiego rodzaju jadłem, począwszy od wielkiego udźca z dzika, skończywszy na miodzie pitnym. Usiedliśmy, ja naprzeciwko wujostwa. Spoglądałem z podziwem na ciocię, która układała serwetkę na kolanach i na wujka, który przygotowywał sztućce. Byłem dumny, że wiązało mnie pokrewieństwo z tak dobrze wychowanymi ludźmi. Przez wzgląd na tatusia odegnałem od siebie chęć porównania. Jednak iluzja nie trwała długo. Ciocia i wujek, choć używali sztućców i serwetek, ogromnie mlaskali, siorbali, brali wielkie kęsy do buzi i rozmawiali z pełnymi ustami. Poczułem się zniesmaczony ich zachowaniem w sensie wysoce dosłownym- po prostu straciłem apetyt, choć od dawna nic nie miałem w żołądku. Powoli żułem swój kawałek pieczeni, której jakoś nie mogłem przełknąć.
-Bartuś, pomlaskaj trochę przy kolacji- odezwała się tymczasem ciocia. – Inni żrejom, pijom, jakoś się bratają z prostakami, a ciebie ani słychać, że żyjesz.
-Ja myślę, że mlaskanie i chlipanie to wybór każdego z osobna! Nie po to walczyłem o wolność, by ktoś wmawiał mi to, co brałem za domenę odmieńców – odparłem hardo.
-Ależ Bartuś! Jakich znowu odmieńców!? Każdy normalny człowiek mlaska i chlipie, my po prostu przestaliśmy udawać, narzucać sobie pozy. Czy nie wolisz w pełni rozkoszować się posiłkiem, zamiast myśleć o tym, co wypada, a co nie?
-Ciocia wybaczy, ale chlipaniem zajmę się, kiedy będę gotowy. – Sam zdziwiłem się, słysząc chłód w moim głosie. Natomiast wujek był zachwycony całą tą wymianą zdań.
-Ach, żywe dyskusje! Ach, pokolenia i ich utarczki! Cudownie, cudownie… Bartusiu, jesteś wyjątkowa! Czuję nieposkromiony pociąg do ciebie i nawet nie chcę się przed nim bronić. Twoja odwaga, twoja niezależność… Czyżbym na starość się zauroczył po raz drugi? – zapytał w zadumie, patrząc na swoje dłonie.
-Wujku, jestem chłopcem ! – Uśmiechnąłem się, nie będąc pewnym, czy to żart.
-Chłopcem? -  Wujek spojrzał na mnie na wpół rozbawiony, na wpół oburzony. – Nie rób ze mnie pedofila! I nie zaniżaj swojej wartości, kochanie. Jesteś piękną, dojrzałą kobietą. Zresztą, w dzisiejszych czasach możesz być kim tylko chcesz.
          Nagle ciotka wstała od stołu, po czym uderzyła o blat. Krzesło spadło z jazgotem. Przewróciło się kilka pucharków, rozlewając napoje. W jednej chwili pobladła, otworzyła szeroko oczy w wyrazie szoku. Przez chwilę sprawiała wrażenie wściekłej, potem załamanie się brwi wskazało, że byłą po prostu bezsilna.
-Czy ty przystawiasz się do mojego bratanka!? – Krzyknęła, a w okrzyku było wszystko – strach, rozpacz, obrzydzenie, złość.
-Przecież ja nie lubię chłopców.
-No… Dobrze, wierzę ci – powiedziała niepewnie, choć wcale nie wyglądała na przekonaną. – Wiesz przecież, jak wściekłby się mój brat.
-A ty tylko o swojej rodzince…  Guzik mnie interesuje, co twój brat o tym sądzi! Widzisz, jak dba o swoje potomstwo! Czy nasze zasady już nie byłyby lepsze? Poza tym może ja mam ochotę zmienić preferencję!? Upodobania są chwilowe jak… jak… nastrój bojowy chłopców pańszczyźnianych! Trzymam widelec, ale przyjmijmy, że walę w stół. Chwila na przekleństwa, w końcu każde uderzenie boli… No! Więc ja zniewolę tego chłopca, skoro już ma być chłopcem i go uwiodę, jeśli tak mam go zdobyć, prostytutka jego mać!
-Ale mój brat go zabije! Wiesz jakie głupoty sączy w jego umysł ten pożal się Boże pisarz, Gombrowicz! Co on wyprawia z tradycją, ze świętą formą! My się sprzeciwiamy jej na pokaz, ale on… Słomko, proszę cię…
-Zrobię, com postanowił! – Ciotka usiadła, a wujek chwycił moją dłoń. – Bartuś, uwodzę cię!
          Głupio mi było sprawić przykrość wujkowi przykrość, więc odrzekłem drżącym z przejęcia głosem:
-Czuję się uwiedziony…
          Czekałem na ciąg dalszy, ale nie nastąpił. Wujek szybko zabrał swoją rękę i w spokoju jadł posiłek. Jedyną odmianą był fakt, że ciotka rzucała mi nieprzychylne spojrzenia i nie dopytywała już, na co mam ochotę i nie była dłużej ciekawa moją wędrówką. Znów poczułem się samotny. Miałem ogromne poczucie winy związane z zaistniałą sytuacją i zastanawiałem się, co by było, gdybym posłusznie pomlaskał zgodnie z życzeniem cioci. W akcie desperacji nawet siorbnąłem raz czy dwa, ale na nikim nie uczyniło to wrażenia. Kiedy talerze i wazy były niemal puste, wujek wstał od stołu, klepiąc się po brzuchu i zwrócił się do ciotki:
-No, słodziutka, to ja jadę na polowanie. Zatrzymam się u moich druhów, będę uważał na dziki, wrócę za dwa-trzy dni. Nic się o mnie nie martw. – I cmoknął ją w policzek.
-A co ze mną, wujku!? – krzyknąłem tym samym rozdzierającym tonem, co w sytuacji ze staruchami.– Nie możesz mnie tak porzucić!
-Ależ ja nie lubię chłopców! – wykrzyknął z oburzeniem, patrząc na mnie jak na wariata.
-Wiesz, Bartuś, może byłoby lepiej, gdybyś wrócił, skąd przyszedłeś – wycedziła ciotka.
            Czułem, jak do oczu napływają mi łzy. Chwyciłem mój plecak i wybiegłem z domu wujostwa. Nie patrzyłem, dokąd się kieruję, było mi to obojętne, gdyż wiedziałem już, że nigdy nie znajdę sobie miejsca, które byłoby prawdziwie moje. Wszystko stracone, wszystko stracone. Chciałem zapomnieć. Zatrzymałem się i otworzyłem plecak, szukając czegoś, co mogłoby mi pomóc. Tym razem, kiedy zobaczyłem butelkę, wcale nie byłem zdziwiony. Zrozumiałem, że wódka istniała w moim życiu od początku, była ze mną nawet w czasach, o których już zapomniałem. Jakże mogła mnie opuścić, kiedy zostawiłem za sobą rodzinny dom? Otworzyłem butlę i piłem łapczywie. Nie pozwoliłem sobie na najmniejsze skrzywienie, kiedy napój palił moje gardło. Przechyliłem butelkę, by wydobyć ostatnią kroplę. Świat poderwał się z posad do tańca. Ostatnia kropla upadła na mój język. Zamknąłem buzię. Butelka, która wcześniej wydawała się zrobiona z diamentu, samoistnie rozsypała się na drobny pył. A ja siedziałem przy drodze, mieniąc się w odłamkach, które już nawet nie były odłamkami i uzmysłowiłem sobie, że jeszcze nigdy nie byłem tak trzeźwy. Bo trzeba być trzeźwym, kiedy pijany jest cały, cały świat.

2 komentarze:

  1. Jest coś takiego w tym utworze, że mimo, że czytam go po raz trzeci, to odkrywam nowe pokłady ładunku twórczego...znasz moje opinie po przeczytaniu po raz pierwszy Twoich liryków i miniatur epickich: zazwyczaj się do czegoś doczepiam, ale teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć: to opowiadanie jest na tyle wyłączone z Twojej stylistyki, że wprowadza mnie całkiem inny sposób postrzegania całej Twojej twórczości...myślę, że powinno się ono znaleźć w kanonie lektur szkolnych, a już na pewno w TOP 10 Empika :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałem to to już jakiś czas temu i chyba pochwaliłem to opowiadanie. Podtrzymuję tą opinię :I Jeśli była zła, w co wątpię, to też podtrzymuję ;I

    OdpowiedzUsuń