czwartek, 10 sierpnia 2017

(2017) Wiśnie



Natalii "Fiszowi" R. - jesteśmy sobie razem w tym stawaniu się kobietkami i trwaniu w wewnętrznej szamotaninie. Dziękuję za to, że zawsze mogę posłać ci smutny uśmiech, który Ty zmieniasz w uśmiech pełen nadziei.  



                Wpisuję w wyszukiwarkę google hasło „owoc miłości”. Przetestujmy wszechwiedzę źródła wszelkich odpowiedzi. Pierwszy wynik pochodzi ze strony o charakterze religijnym czy może raczej- moralizatorskim. Owocem miłości jest dziecko! I należy ten owoc godnie przyjąć, gdyż jest to dar niewątpliwie cenny, a ludzie odrzucają go, chociaż sami są źródłem ziarna! Nie chciałabym zostać źle zrozumiana- to nie tak, że uważam te wszystkie nauki za brednie. Może po prostu za dużo się ich nasłuchałam. Natchniony ksiądz mówi o tym rękę trzymając w górze jak nadajnik, do którego nadaje na znanej tylko katolikom częstotliwości sam Pan Bóg,  przy czym długość transmisji jest skorelowana dodatnio z zapełnieniem słynnej mszalnej tacy. Potem w domu przy obiedzie wałkują ten temat, zachwycając się niezachwianiem wartości wśród „nas wierzących” (jeśli chodzi o tereny światopoglądu ze szczególnym naciskiem na wiarę, forma „my” to dla rodziców najbezpieczniejsze koło ratunkowe, pamiętajcie). I co jakiś czas, kiedy zakręci się koło tatusiowej córy jakiś chłopak, troskliwy tata chcąc sprawdzić zabezpieczenia na wszystkich frontach przypomni, że jak nie będzie rozsądna to pojawi się owoc głupiej miłości, który oczywiście my (znów twierdza „my”) pokochamy, ale niech tego owocu nie będzie.
                Nie, zdecydowanie w ten link nie chcę wchodzić. Jeden rezultat niżej czeka odpowiedź, której szukałam. I dwa rezultaty niżej. I wszystkie pozostałe też odpowiadają na moje pytanie. Google jednoznacznie twierdzi,  że owocem miłości jest granat. Całkiem zgrabnie uzasadnia tę opinię, odwołując się do mitu o Demeter i Korze. Sprytnie rozegrane, wziąć na świadka historie wymyślone tak dawno, że nie mogąc ich obalić, można nimi potwierdzić wszystko. Wszystko tylko nie to, że wiśnie są symbolem miłości. To mógłby kiedyś potwierdzić mój Piotrek, dla którego zresztą owocami miłości stały się już truskawki.
                Wcześniej starałam się o tym nie myśleć- kiedy ktoś tak mówi to znaczy, że często zaczynał o tym czymś myśleć, za każdym razem próbując rozpaczliwie odciąć te myśli. Znacie eksperyment „nie myślcie o białym niedźwiedziu”? Im bardziej nie chcecie o czymś myśleć, tym bardziej się zafiksujecie na tej rzeczy, co najwyżej bez szczegółowej analizy zagadnienia. Tak więc może lepiej byłoby powiedzieć, że starałam się nie myśleć o tym, jak ostatnio zbierałam wiśnie, aż tu wczoraj tata oznajmia, że znów trzeba ulżyć wiśni bo owoców pełno.
                Nie cierpię zbierania owoców. Nudne zajęcie z którego nie ma dla mnie większego pożytku. Nie lubię kompotu z wiśni, nie widzę niczego specjalnego w borówkach, nie dodaję soku malinowego do herbaty bo to bezczeszczenie jej prawdziwego smaku, wina raczej nie piję, od racuchów wolę placki ziemniaczane. W końcu udało mi się przekonać rodziców do posadzenia dwóch śliw i agrestu. Śliwy od dwóch lat rodzą szybko opadające, suche owoce. Agrest nawet nie próbował- od razu uczciwie się nie przyjął. Za to znienawidzona czarna porzeczka rok w rok wydaje na świat tyle cierpkawych bękartów, że raz zbierałam jej owoce cały upalny dzień i po nocy obudziłam się z pęcherzami na ramionach. Tylko że pęcherze zeszły już dawno temu, a ja nie mam powodu ani brawury, żeby dyskutować z postanowieniem ojca. Posłusznie zabieram drabinę i siatki. Tydzień temu nie potrzebowaliśmy drabiny, a owoce zbieraliśmy z własnej woli… Ale wtedy jeszcze wiśnie były czymś więcej, symbolem… Głupstwa.
                Moja rola nagle się zmienia z nielubianej na –delikatnie mówiąc- nieciekawą. Ponieważ drabina okazuje się być stara i niestabilna, moim zadaniem jest trzymać ją, ubezpieczając zbierającego wiśnie tatę. W ciągu tych dwóch godzin odzwierciedliłam idealnie proces wypalenia zawodowego. Znacie to- dostajecie pracę, czujecie się ważni, niezastąpieni. W waszych wyobrażeniach zmieniacie świat i tak wiele od was zależy! Ale w którymś momencie rzeczywistość weryfikuje i podważa wyobrażenia. Jeden klient w tę czy wewtę- i tak przemiał ludzi trwa w najlepsze. Również po waszej stronie barykady- nie  jesteście niezastąpieni bo każdy może wykonywać równie bezsensowną i schematyczną pracę. Szybko orientujecie się, że nawet inicjatywa pracownicza w firmie podlega pod jakiś schemat i jest miesiąc wcześniej rozpisana w business planie tych z góry (zawsze są jacyś ‘z góry’, współczesna droga kariery to połączenie góry Syzyfa i nici Ariadny, skoro już odwołujemy się do niepodważalnej mitologii). Jak to się odnosi do mojego zadania? Z początku byłam nawet podekscytowana- ode mnie zależeć miało bezpieczeństwo głowy rodziny! Zaciskałam palce na bokach drabiny, szukałam pozycji, w których moje ciało będzie najbardziej stabilne, starałam się być odpowiednio przeciwwagą dla masy taty, jak tylko sześćdziesiąt kilo może się starać zrównoważyć sto dziesięć. Potem odkryłam, że nie muszę tak kurczowo trzymać drabiny. A właściwie w ogóle jej trzymać. A skoro drabina pilnowała sama siebie, to i moje ubezpieczanie ograniczało się do kilku znudzonych uwag.
                Na przykład wtedy, gdy tata postanowił sięgnąć po ogromną, soczyście czerwoną wiśnię umiejscowioną dość wysoko i dość daleko,  jak na możliwości drabiny. Ale że zakazany owoc smakuje najlepiej, tata przekrzywiał się jak tylko mógł, by jej dosięgnąć, a wraz z nim przekrzywiała się ze skrzypiącą skargą stara drabina.
- Spadniesz przez jakąś jedną głupią wiśnię- rzuciłam niby to od zniechęcenia.
-Nie spadnę. Patrz! Piękna wiśnia – sapnął, chwytając wreszcie koniuszkami palców upragniony owoc. 
                Ale moja wyobraźnia już uplotła inne zakończenie. Widziałam wyraźnie siebie, kierującą się cmentarzową alejką ku grobowi ojca. Po drodze czytam nagrobki :
Zmarł w obronie ojczyzny.
Umarł na służbie, walczył do końca.
Zmarł w imię honoru.
Oddał życie, aby ratować swoją rodzinę.
                I wreszcie dochodzę do naszego grobowca. Kładę na nim wiązkę kwiatów, zapalam znicz i zwilżam wodą szmatkę, aby przetrzeć płytę nagrobka, a wraz z nią napis:
Umarł bo chciał dosięgnąć ze starej drabiny ładnie wyglądającą wiśnię.
                Do tego doprowadza wypalenie zawodowe w zbieraniu wiśni- uśmiercasz własnego ojca dla zabicia czasu. Na szczęście nie muszę doświadczać kolejnych przejawów anormalności mojego umysłu bo chciwość taty zajmuje mnie znowu. Tym razem za cel obrał sobie najwyższej położone gałęzie drzewa. Zszedł z nieco niepewnej drabiny i torturował bardzo niepewny konar, który wysyłał chwiejące się i drżące ostrzeżenie.
-Przecież ta gałąź złamie się pod tobą- stwierdziłam.
-To są silne, niespróchniałe konary. Nie łamią się.
-No nie wiem, tydzień temu pode mną się złamała jedna gałąź. O, tutaj.
                Nie do końca było to prawdą, gałąź nie złamała się pode mną, ale pod Piotrem.             To z nim zbierałam wtedy wiśnie i to o tym starałam się nie myśleć. Aż tu nagle pojawia się złamana gałąź i przez nią wszystko odżywa. Pierwsza upalna sobota lipca, leniwe wakacje i tata na delegacji- nie ma bardziej sprzyjających okoliczności, żeby zaprosić chłopaka, który ci się podoba.
-Chcesz wpaść? Mamy dobre wiśnie – piszę w sms-ie.
                Do końca nie wiem, czy się pojawi. To taki dodatkowy dreszczyk emocji, choć jak każda zakochana dziewczyna liczę, że pokona wszelkie przeszkody, by pojawić się w mojej wieży. W tej historii jest nią drzewo w ogrodzie, co raczej nie czyni jej gorszą. Cały ranek kręcę się koło wiśni, więc w jakimś sensie jestem chyba uwięziona. W mojej głowie tworzę tyle wariacji romantycznego zakończenia spotkania, że starczyłoby materiału na dwie nowe powieści Sparksa. I oczywiście niecierpliwie wyczekuję mojego bardzo spodziewanego gościa, więc co jakiś czas ćwiczę obracanie się w stronę furtki z zaskoczeniem na twarzy i rozwianymi włosami. Moja przyjaciółka ciągle powtarza mi, żebym przestała robić rzeczy wzorując się na filmach, ale praktyka czyni mistrza, więc ćwiczę jakbym czekała nie na chłopaka, ale na casting do reklamy Schaumy.
                Piotr zjawia się koło południa, kiedy siedzę zrezygnowana pod wiśnią i przez to zaskoczenie nie uda mi się zrobić  mojej sztuczki z włosami. Pospiesznie zrywam się, poprawiam sukienkę i otwieram furtkę. Piotr nie wyciąga kwiatka zza pazuchy, nie przytula mnie na powitanie, nie posyła ośmielającego uśmiechu. Mija mnie z rękami w kieszeniach i wypluwa gumę na nasz zadbany, przystrzyżony trawnik. Niezrażona, podążam za nim, a on już wspina się na drzewo. Widzę napięcie mięśni na ramionach i czuję dreszcz przebiegający mi po plecach. Chciałabym do niego dołączyć, ale nie sprzyja temu ani mój strój, ani marnie umiejętności wspinania się po drzewach.
-Przyniesiesz mi reklamówkę?
                Szczerze mówiąc liczyłam na trochę inny scenariusz, ale biegnę po jakąś siatkę. Jeśli rodzice spytają, gdzie zebrane wiśnie, powiem, że wzięła je Żaneta bo jej mama chciała upiec placek. Wyjaśnienie dobre o tyle, że nasze matki za sobą nie przepadają, więc temat rzekomego ciasta powinien zostać zakopany i zapomniany.
                Wpadam do domu, porywam reklamówkę i mały wiklinowy koszyk, poprawiam włosy, nakładam na usta błyszczyk i wracam do mojego księcia. Książę jest już na jednej z wyższych gałęzi i chyba letnie słońce i jemu dało się we znaki bo jego koszulka leży obok drzewa. Idąc, wpatruję się w lekki zarys mięśni na jego klacie. „Szukajcie a znajdziecie” – mówi tak często cytowane przez moich rodziców Pismo Święte i coś w tym jest, bo mam wrażenie, że w tym zarysie dostrzegam prawdziwy sześciopak. Każdy, kto zobaczyłby wtedy Piotra, zrozumiałby, czemu chciałabym mieć z nim lepszy kontakt, bliższą relację. „Proście a będzie wam dane” – tutaj wiara nawet do mnie przemawia.
                Przez kilka minut oboje jesteśmy zajęci zbieraniem owoców. Ja napełniam koszyk wiśniami z niższych gałęzi, moje myśli krążą nie-tak-wysoko. Nagle tuż obok mnie spada ciężka gałąź, która obdziera moją rękę. Z nieco teatralnym jękiem cofam się, Piotr natychmiast ląduje na ziemi, kładzie swoje zbiory obok upuszczonego przeze mnie koszyka i ostrożnie bada moje ramię.
- Przecież to ledwo draśnięcie, a zachowujesz się jakby nie wiem co się stało – mówi wreszcie, a w jego głosie wyczuwam cień oskarżenia.
-Tata będzie wściekły za tę gałąź. – Najlepszą obroną jest atak.
-Przecież nie musisz mu mówić, że to ja ją złamałem. Nie powiesz, prawda?
                Postanawiam trochę się z nim zabawić, więc nic nie odpowiadam. On zerka niepewnie, a ja-czując to, że panuję nad sytuacją- jednym ruchem odgarniam włosy do tyłu i siadam na trawniku obok złamanej gałęzi.
-Każda gałąź jest ważna, bo potrzebuje masę czasu, żeby się rozwinąć i wydać jakieś owoce.
-Na szczęście owoce uratowaliśmy. – Macha mi przed oczami do połowy zapełnioną reklamówką. – Te z koszyka też się nie zmarnują.
                Chwyta tymi swoimi rozkosznie długimi palcami jedną z leżących w trawie wiśni, przykłada do niej usta w delikatnym pocałunku i wkłada mi ją do ust. Moje serce bije jak oszalałe. Kolana pewnie zmiękły, ale nie da się tego rozpoznać, siedząc. Czuję rozpływające się ciepło tam poniżej podbrzusza. Więc to jest właśnie miłość? To jest to jedno uczucie, któremu poddaje się miliony kobiet na całym świecie? Zatrzymuję w ustach wiśnię, chcąc wyssać z niej najmniejszy ślad jego ust, ale Piotr już podaję mi w ten sposób kolejną wiśnię, którą przyjmuję z uśmiechem. Wybieram miąższ, ale w ustach zostają mi pestki.
                Co robić? Mogę spróbować ukryć pestki pod językiem, ale jak wtedy przywitać nowe wiśnie… a może nawet pierwsze pocałunki? Przechylam głowę przez ramię i wypluwam pestki. I jak to bywa w najważniejszych chwilach dla człowieka- coś nie wyszło. Jedna ośliniona pestka przyczepiła się do mojej sukienki. Strzepuję ją, a ta złośnica spada na dłoń Piotra. Chłopak, z którym w moich wyobrażeniach łączy mnie wspólna przyszłość, wyciera rękę o spodnie i patrzy na mnie z politowaniem.
- Śmieszna jesteś – mówi.
                Nie czuję w jego głowie kpiny, ziarno – czy raczej pestka- padła na neutralny grunt. Ale na neutralnym gruncie nie wzrośnie tak wspaniałe uczucie, które próbowałam rozbudzić w – teraz już bez szans na zmianę charakteru relacji- koledze. Mimo, że musiał wiedzieć, że nikomu innemu nie zaproponowałam i nie zaproponuję wiśni. Zobaczył, jak próbowałam stać się dla niego małą kobietą. Z pewnością wyczuł pierwsze kroki wspólnego tanga, w którym- przyjmując owoce- dałam mu się prowadzić.
                Na to jesteśmy skazane. Na szybsze bicie serca. Na pewność i niepewność uczucia. Na zdecydowane, śmiałe działanie, kiedy odkryjemy w sobie tę cząstkę, która pragnie dotyku męskiej dłoni na delikatnej piersi. Przez to, kiedy oddychamy, nasze piersi wznoszą się i opadają przesiąkając  pragnieniem przynależenia do niego… Jesteśmy skazane na to, by nasze działania zmieniały się w wyrzuty czynione sobie, kiedy okazane uczucie spotka się z obojętnością. Wbrew pozorom to nie chłód jest najgorszy. Lód można próbować stopić, ogrzać go w cieple uczucia. Ale obojętność to pustynia, na której niczego nie ma i być nie może. Próba ogrzania jej zakrawa na szaleństwo, trochę chłodu wniesie odczuwalną tylko przez nas zmianę temperatur i wewnętrzny szept „co ty robisz, idiotko?”. Paradoksalnie okazuje się, że nasze działania znajdują swoje uzasadnienie w reakcjach na nie.
                Dopiero kiedy Piotr ze swoją siatką wiśni jest na tyle daleko, że nie mogę się już dłużej łudzić, że to tylko element gry, wybucham płaczem. Niby nic się nie zdarzyło, a zdarzyło się wszystko. W ciągu kilku minut rozkwitłam i zwiędłam. Kimkolwiek zaczynałam się stawać i czymkolwiek mogły być moje pąki, ten przymrozek pokonał to wszystko. Depczę po wiśniach na trawniku, przerzucam gałąź na graniczące z naszą działką pole sąsiada. I powtarzam sobie uparcie, że to nic nie znaczyło, że przecież nic takiego między nami znowuż nigdy nie było i że po prostu podzieliłam się wiśniami z kolegą. Potem jeszcze przez pół godziny siedzę na huśtawce i doprowadzam swoje myśli do porządku. Po tym czasie na zadane sobie pytanie „po co mi było zapraszać go na wiśnie” jestem w stanie wzruszyć ramionami.
                Wzruszyć ramionami nie potrafię niecały tydzień później, kiedy siedzę z resztą dziewczyn z klasy u Żanety. Panuje wśród nich poruszenie bo w sobotni wieczór widziano Piotra i Dorotę przy jej ogródku. Siedzieli na kocu, a on karmił ją truskawkami. Kiedy zorientował się, że jest obserwowany przez grupkę dziewcząt, złożył na ustach Doroty triumfalny pocałunek. Z całych sił próbuję nadać swojej twarzy wyraz podekscytowania, ale czuję, że kąciki ust ciągną w dół. Zdecydowanie łatwiej idzie mi ze zdumieniem. Kiedy dziewczyny pytają mnie, co o tym sądzę, Żaneta przechwytuje pałeczkę, rzuca kilka żartów na temat miłości o smaku truskawek, po czym zgrabnie zmienia temat. Dopiero wtedy posyła mi smutny uśmiech, który uświadamia mi, że być może zna mnie lepiej, niż mi się wydaje. Ale nowonarodzony związek Doroty i Piotra nie został należycie omówiony, więc po chwili towarzystwo znów do niego wraca. Kiedy pod pretekstem pomocy rodzicom wymykam się wcześniej ze spotkania, Żaneta mnie nie zatrzymuje.
                Nie boli mnie to, że to Dorota okazała się być Julią. Boli mnie to, że ja jednak nią nie jestem. Nie chodzi też o to, że to jej Romeem jest Piotr, ale o to, że nie jest moim. I w końcu nie jest zadrą w sercu to, że truskawki okazały się symbolem miłości, ale to, że nie były nimi wiśnie.
Wracam do domu, siadam przy stole i obserwuję mamę szykującą kolację dla taty. Właściwie nigdy nie zapytałam jej, jak to się stało, że ona i tata są razem. Myślę o tych drobnych gestach miłości między nimi. Ludzie mówią, że drobnych gestów się nie zauważa, ale to bzdura. Moi rodzice mają dla nich zarezerwowany nawet specjalny uśmiech wdzięcznej czułości. Ale przecież oni również musieli na początku błądzić po omacku – uważać na każdy gest. Uwodzić i pozwalać się uwieść. Powoli, ostrożnie pozbawiać się warstw ochronnych. Jasne, że dziwnie o tym myśleć, ale przecież jest to prawda. I ta prawda daje mi sporo do myślenia odnośnie stabilnego, pełnego zaufania związku. Tylko że ja chcę też czegoś więcej. Chcę móc przeżyć te zaczątki miłości. Chcę bezpiecznie zakwitnąć. Chcę zwykłego, codziennego uczucia, ale i miłosnych uniesień. A jednocześnie boję się, że pierwsze starania, pierwsze silniejsze emocje powiąże z niewłaściwymi osobami i to, co ma być wyjątkowe i pełne sentymentu, będzie w przyszłości zamiatane pod dywan i bagatelizowane.
Wzdycham ciężko.  Mama przerywa swoje zajęcie, siada naprzeciw mnie i zagląda mi w oczy. W końcu uśmiecha się lekko i głaska mnie po policzku.
-Taka inteligentna, a taka głupiutka – mówi. – Nie martw się… Jeszcze będziesz czyjąś wisienką na torcie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz